Debiutancka płyta Lion Shepherd zatytułowana „Hiraeth” z założenia zrobiła na mnie wrażenie. Zapowiadane pochylenie się nad muzyką akustyczną i etniczną, bliskowschodnie wpływy, rock, blues, progresywne nuty; arabska lutnia oud, perski santur, hinduskie perkusjonalia, jemeńskie i irańskie głosy; wielonarodowi wykonawcy. To wszystko powinno wbić mnie w fotel, wprowadzić w trans i nie puścić aż do samego końca krążka. Czy się udało?
Niby pierwsze spotkanie wypadło nieźle – czarno-białe pudełko, zamglona góra i prosta czcionka. Wszystko z klasą, przemyślane i oszczędne. Trochę kontrastowało to z moimi oczekiwaniami (lesiste, zamglone wzgórza to nie coś, co nasuwa się jako pierwszy przy haśle „bliskowschodnie”), ale generalnie wykazałam zainteresowanie.
Gorzej było, jeżeli chodzi o same utwory. Na krążku słuchacze znajdą ich dziesięć. Wszystkie o tytułach bardzo typowych, mało zmyślnych i absolutnie niewprowadzających w jakikolwiek nastrój.
Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie pomyliłam płyt. Może ktoś chciał wprowadzić mnie w błąd? Nie rozumiałam szumnych zapowiedzi multiinstrumentalizmu i sięgania po odległe kultury, skoro w ogóle nie wykorzystuje się ich potencjału. Jestem zdania, że tytuły, oprawa wizualna płyty, teksty, muzyka – to wszystko stanowi jednorodną całość, a już na początku spotkałam się z dwoma zawodami, czyli zamgloną górą i hasłami w stylu „Brave New World” (znam z pięćdziesiąt kawałków o takiej nazwie).
Pierwszy utwór i… gotowa byłam zespołowi wybaczyć. Może jednak nie próbował mnie oszukać. Faktycznie znalazłam się na chwilę w zapowiadanych rejonach. Były i bliskowschodnie śpiewy, i akustyczne melodie, i nastrój i… po prostu pełen pakiet spełnionych oczekiwań.
A potem nagle okazało się, że to jedynie przygrywka. Niedługo później wróciłam do rockowych ballad z gimnazjum.
To nie tak, że na płycie „Hireath” nie znajdzie się orientalnych instrumentów, rocka, bluesa, progresji czy muzyki etnicznej. To wszystko gdzieś tam jest, jednak zazwyczaj boleśnie subtelne, pozbawione charakteru, wyrazu i mocy. Ginie gdzieś pod przykryciem typowości i nudy. Wykorzystane instrumenty i głosy, które odbiegają od standardów moich gimnazjalnych miłości, funkcjonują raczej na zasadzie popisu „patrzcie, co znalazłem”, niż faktycznie spełniają jakieś zadanie.
Utwory są do siebie bardzo podobne. Chwilami łapałam się na tym, że nie wiedziałam, czy to ciąg dalszy tej samej piosenki, czy już kolejny utwór. Muszę przyznać, że śmiertelnie się wynudziłam, a nawet wpadłam w jakąś melancholijną depresję. Zupełnie nie tego się spodziewałam i oczekiwałam.
„Hireath” wypada poprawnie, a to trochę mało jak na doświadczonych, choć debiutujących twórców.
Kamil Haidar – wokalista i producent –, który wcześniej zdążył wydać już trzy płyty oraz Mateusz Owczarek, który cieszy się opinią jednego z najlepszych gitarzystów młodego pokolenia, mogliby potrząsnąć muzycznym światem. A zdaje się, że po prostu weszli weń cichutko, na paluszkach.
Alicja Górska