Już drugi rok z rzędu, i chyba trzeba się do tego przyzwyczaić, filmowy grudzień należy do najbardziej kultowej i dochodowej serii w historii kina. Początkowy niepokój i wątpliwości co do motywacji Disneya wykupującego prawa do marki od George Lucasa ostudziło nieco Przebudzenie mocy. Racja, podczas oglądania ósmego epizodu można było odnieść wrażenie, że gdzieś to się już widziało, że przecież to już było, a w oczy aż biło bardzo bezpieczne i asekuranckie podejście twórców. Ostatecznie pomimo słusznych skądinąd zarzutów, sam powrót i związana z nim nostalgia sprawiały, że odbiór filmu wybrzmiewał raczej w pozytywnych tonach, a na twarzach wychodzących z kina widzów, częściej pojawiał się szeroki uśmiech, aniżeli grymas niezadowolenia. Łotr 1 to już jednak całkiem inna sprawa – i jak mówi sam podtytuł – troszkę inna historia. Ten kto podważał zasadność tworzenia spin-offów, ten kto obawiał się, że bez pojedynków Jedi nie da się zrobić Gwiezdnych Wojen, srogo się pomylił. Film Garetha Edwardsa nie tylko rozszerza i pogłębia kosmiczne uniwersum, ale i stanowi kompletnie inne doświadczenie, doświadczenie w którym słowo „wojny” wybrzmiewa wyraźnie jak nigdy przedtem.
Akcja Łotra 1 rozgrywa się kilkanaście lat po III, a niedługo przed IV Epizodem Gwiezdnych wojen. Choć mamy tu do czynienia z bohaterem zbiorowym, postacią ogniskującą wokół siebie większość fabularnych wydarzeń jest grana przez Felicity Jones Jyn Erso. Jako córka imperialnego konstruktora chcąc oczyścić swoje imię i imię swojego ojca, wraz z oddziałem Rebeliantów, pod przydomkiem Łotr 1, wyrusza na misję niemożliwą, której celem jest kradzież planów Gwiazdy śmierci – najbardziej śmiercionośnej z imperialnych broni.
Gareth Edwards w odróżnieniu od J.J. Abramsa unika dysonansu poznawczego, jakie wywołało skonstruowane i działające dwuwektorowo Przebudzenie mocy. W końcu Epizod VIII z powodzeniem działał i jako hołd oddany starej trylogii, i jako nowe otwarcie serii dla młodszego pokolenia widzów. Łotr 1 to zupełnie inne doświadczenie w którym najbardziej rozsmakuje się widz, który szczególną miłością darzy właśnie oryginalną trylogie Lucasa. Trzeba przyznać, że obok „Imperium kontratakuje”, Łotr 1 jest chyba najbardziej dojrzałym ze wszystkich filmów w uniwersum Gwiezdnych Wojen. Widać to choćby w podejściu do samych bohaterów i ich działań. Tu nic nie jest czarno-białe. Jak na wojnie. Gareth Edwards z powodzeniem przesuwa ciężar gatunku z kosmicznego i lekko baśniowego fantasy, w brudny, szary, surowy film wojenny, gdzie granica między dobrem a złem jest bardzo cienka, a sumienie zagłuszane jest przez żołnierskie rozkazy. Inaczej postrzegana jest też idea Mocy, która nie ogranicza się tu do telekinetycznych zdolności i wymachiwania mieczem świetlnym, a funkcjonuje również jako wiara i siła oddziałująca bardziej w strefie duchowej.
Zanim jednak dotrzemy do tego, co jest kwintesencją Gwiezdnych wojen, musimy przebrnąć przez cały splot zdarzeń, które doprowadziły nas do miejsca w którym oddział Łotr 1 wyrusza z misją kradzieży planów. I tu niestety pojawiają się pewne zgrzyty, bo o ile dość treściwa i zwarta ekspozycja Jyn Erso wypada przekonująco, to właśnie jej kosztem nie mamy czasu dostatecznie poznać innych bohaterów. Tych jest sporo i większość z nich jest tak ciekawa, że aż ma się ochotę poznać ich genezę troszkę lepiej. Tak jest choćby w przypadku niewidomego wyznawcy Zakonu Jedi i jego towarzysza, którzy dostarczają nie tylko sporo ożywczego humoru, ale i znakomite sceny walki. Podobnie ma się sprawa w przypadku Saw Gerrery granego przez Foresta Whitakera czy samego Galena Erso, w którego wcielił się Mads Mikkelsen. Coś o nich wiemy, ale pojawiają się na ekranie tak samo szybko, jak szybko z niego znikają. Dynamika akcji i tempo poznawania nowych bohaterów w efekcie oznacza brak przywiązania do któregokolwiek z nich, co odbija się nieco na emocjonalnym odbiorze filmu.
Nie oznacza to bynajmniej, że emocji nie czuć. Te w końcu są fundamentem odbioru całej serii. W Łotrze poławiają się głównie za sprawa smaczków i wywołujących nostalgie ester eggów w postaci samego designu kostiumów, statków oraz licznych symbolicznych bądź fabularnych nawiązań do starej trylogii, których wyłapywanie z pewnością sprawi fanom dużo radości i satysfakcji. Podobać się może również bardzo umiejętne i efektywne wykorzystanie praktycznych efektów specjalnych, które nie tylko cieszą oko, ale i bezpośrednio odwołują się do klimatu pierwszych filmów Geroga Lucasa.
Choć Łotr w przeważającej większości jest dość ciężki i mroczny, sporo ożywczego rozluźnienia wprowadza czasem bardziej, czasem mniej celny czarny humor za który odpowiedzialny jest droid K-2SO. Trzeba też zaznaczyć, że w odróżnieniu od swojego poprzednika, K-2SO jest czymś więcej niż tylko rozczulającą maskotką filmu.
Poddawany w wątpliwość sens robienia tego spin-offu ostatecznie okazuje się bezzasadny. Łotr 1 i fabularna klamra, którą się kończy, wręcz zmusza widza do sięgnięcia jeszcze raz po „Nową nadzieje”. Film Garetha Edwardsa stanowi więc nie tylko przyjemnie mroczą i ciekawą gatunkowo odskocznie od głównej sagi, ale i pogłębia jej sens uzmysławiając, że u podstaw bohaterskich czynów Luka Skywalkera stał ktoś jeszcze. Nie rycerze Jedi, niepotężni herosi. Byli to zwykli ludzie. Każdy ze swoją historią, każdy ze swoimi motywacjami i każdy z wielką wiarą, że jest o co walczyć i że warto za tę walkę przelać własną krew. To właśnie dzięki nim możemy mówić o „Nowej Nadziei”, tak samo dzięki Garethowi Edwardsowi my widzowie z nadzieją możemy wypatrywać kolejnych Gwiezdnych wojen…
źródło zdjęć: lucasfilm.com