Za oknem listopad, czyli miesiąc, który jest uważany za najbardziej ponury i nieobliczalny. Wychodzisz sobie rano do pracy czy szkoły w ulewę, a wracasz, obserwując małe, białe płatki śniegu, które pokrywają chodnik przed tobą. Dlatego właśnie wiele osób nie lubi tej pory, ale ja ją uwielbiam. Jest zwiastunem czegoś większego, co nadchodzi wielkimi krokami – zimy, a wraz z nią świąt Bożego Narodzenia. Kto nie lubi Bożego Narodzenia? To są tylko pojedyncze jednostki. Bo te święta kojarzą nam się z rodziną, miłością i niesamowitym klimatem, który potrafi stopić serce każdego. Jednak nie można zapominać, że mimo to życie toczy się dalej i nie zważa czy są to święta, czy nie. Los może każdego zaskoczyć. Ale czy na pewno pozytywnie?

Ogólnie pomysł na fabułę uważam za naprawdę ciekawy. Niby pewne motywy się powtarzają z typowymi komediami romantycznymi, ale w „Listach do M.” jest to ujęte w inny sposób i według mnie o wiele bardziej sensowny, dzięki czemu cały film robi lepsze wrażenie i przekonuje do siebie nawet tych, którzy tak samo jak ja zaciekle bronili się. Jednak w trójce robi się to trochę nudne. Pojawia się dużo nowych postaci, które mają wprowadzić zmiany, ale czułam, że mimo to historia jest powielana. Na tym chyba najbardziej zawiodłam się w całej tej komedii. Liczyłam na oryginalność oraz byłam przekonana, że zostanę zaskoczona. Tego niestety nie otrzymałam.

Mówcie, co chcecie, ale dla mnie zawsze będzie najlepsza pierwsza część i to jej będę już wierna. Podejrzewam, że i na te święta ją obejrzę. Będę się cieszyć tą niezwykle wzruszającą historią, ile tylko się da. Co do dwójki… Była na pewno o wiele gorsza od wszystkich, więc i tak produkcja weszła poziom wyżej i prawie dorównała temu pierwowzorowi. Choć wydaje mi się, że gdyby była po prostu oddzielnym filmem, to inaczej ją bym odebrała – bardziej pozytywnie. Tak to moje wymagania były zbyt wygórowane.
Bohaterów jak zawsze jest po prostu multum. I tym razem niektóre były całkowicie niepotrzebne i wrzucone na siłę. Lecz dominowali ci genialni, z którymi chciałoby się pogadać, pobyć. Charaktery są naprawdę pod wieloma względami rozbudowane i przede wszystkim najróżniejsze, a to chyba najważniejsze. Ja sama najbardziej lubiłam Wojciecha i jestem temu wierna. Niestety w tej części boryka się z wieloma problemami, które diametralnie zmieniły jego życie. Oczywiście kontynuowane są losy Kariny i Szczepana. Można je określić jednym słowem – szalone. Myślę, że wiecie, czego po nich można oczekiwać. Nie można też zapomnieć o Melchiorze i wielu innych postaciach…

Gra aktorska momentami jest po prostu wybitna. Jak dla mnie pierwszą i najważniejszą rolę gra Agnieszka Dygant, która idealnie wciela się w Karinę i potrafi ukazać jej dynamikę oraz nieprzewidywalność. Bardzo też lubię Wojciecha Malajkata, który gra właśnie moją ulubioną postać, czyli również Wojciecha. Myślę, że zabójczą karierę zrobi również Mateusz Winek (Kazik), który mimo młodego wieku radzi sobie doskonale i przy tym jest taki uroczy. W skrócie – cała plejada gwiazd.
„Listy do M. 3” okazały się całkiem dobrą kontynuacją i jestem przekonana, że jeszcze kiedyś do nich wrócę. Tymczasem was zachęcamy do obejrzenia tego filmu. Myślę, że w większości Wam się spodoba.
źródło zdjęć: http://kultura.gazeta.pl/kultura