Na wstępie musimy wyjaśnić sobie jedno: jestem beznadziejna w dotrzymywaniu tajemnic, dlatego w tekście mogą pojawić się spoilery.
Jako fanka fantasy gustuję raczej w „Grze o Tron” czy „Supernatural”, ale seriali o tej tematyce jest stosunkowo mało, więc czasem nie pozostaje mi nic lepszego, jak sięgnąć po coś z innej półki. Tym sposobem trafiłam na „Killing Eve”. Jest to historia młodej kobiety, która zamienia służbę w policji na pracę w jednostce specjalnej – jej jedynym celem jest rozpracowanie i schwytanie pewnej zabójczyni działającej od pewnego czasu na terenie całej Europy. Choć początkowo wydaje się, że ofiary nie są w żaden sposób ze sobą połączone, szybko okazuje się, iż tak naprawdę mają wiele wspólnego. Mianowicie wszystkie były wpływowymi osobami zasiadającymi na wysokich stanowiskach, a pozbycie się ich ewidentnie zostało przez kogoś skrupulatnie zaplanowane.
Muszę przyznać, że dwa początkowe odcinki tak dobrze dawkowały przekazywane informacje oraz pozwoliły na poznanie głównych bohaterek, iż nie mogłam się doczekać kolejnych. Kobiety okazały się całkowitym przeciwieństwem. Eve Polastri (Sandra Oh) – z natury podejrzliwa i żądna wymierzania sprawiedliwości, wręcz obsesyjnie próbuje odnaleźć cel swojego śledztwa, a ponieważ ma za sobą lata badań nad motywami i psychologią przestępców, wydaje się wręcz idealnie do tego stworzona. Z kolei Villanelle (Jodie Comer) to bez wątpienia osoba z poważnymi zaburzeniami psychicznymi, co możemy zauważyć już w pierwszych scenach. Uwielbia otaczać się drogimi przedmiotami, ma wysokie mniemanie o sobie oraz niepohamowane pragnienie odbierania cudzego życia. Dodatkowo podczas pierwszego spotkania obu pań, Vilanelle dostrzega w Eve podobieństwo do dawnego obiektu swych westchnień i zaczyna darzyć ją sympatią. Właśnie tak rozpoczyna się ich skomplikowana znajomość.
I wszystko byłoby ładnie i pięknie, niestety w pewnym momencie coś się zadziało, że całkowicie pogubiłam się w fabule. Przytłoczona pobocznymi wątkami oraz ich niezbyt interesującą historią zaczęłam łapać się na tym, że bardziej interesowało mnie, co wyprawia mój kot, niż to, co widnieje na ekranie. Totalnie nie wyłapałam też momentu, w którym relacja kobiet z „policjant vs. przestępca” nabrała wręcz erotycznego wydźwięku. W pewnej chwili bohaterki leżały naprzeciw siebie na łóżku, patrzyły sobie w oczy i głaskały się po włosach…
Zabrakło mi tam też akcji, głównie na końcu. Wołałabym oglądać Vilanelle tropiącą i eliminującą swoje ofiary, jak to na zabójczynię przystało, tymczasem wszystko skupiło się bardziej na jej przeszłości. Może to i fajne, że możemy poznać czy spróbować zrozumieć, dlaczego jest, kim jest, jednak nie bardzo pasowało mi to do klimatu całości. Gdzieś po drodze zaginął też wątek „The Twelve”, czyli rzekomej tajnej organizacji, która zlecała owe morderstwa, a jaki był jej cel – tego się nie dowiedziałam. Fakt, jest to dopiero pierwszy sezon, z kolei całość liczy sobie raptem osiem odcinków, więc wszystko zapewne dopiero przede mną, lecz zakończenie nie wywołało we mnie żadnych emocji. Nie będę tęsknić i wyczekiwać kolejnej serii, natomiast „Killing Eve” nie trafi na moją listę „Ulubionych”.
Nie oznacza to oczywiście, że nie powinniście dać mu szansy. Bez wątpienia znajdziecie w nim coś dla siebie, szczególnie polecam fanom szpiegowskich thrillerów oraz osobom po lekturze opowiadań „Villanelle” autorstwa Luke’a Jenningsa, na których podstawie powstał scenariusz. W serialu nie brakuje również polskich akcentów.
Mieliście już okazję obejrzeć „Killing Eve”? A może dopiero macie zamiar?
D.B.Foryś