Nie zabiła go II wojna światowa i Holokaust. Nie zmógł go pobyt w dziesięciu obozach, w tym w obozach koncentracyjnych w Gross-Rosen i Buchenwaldzie. W czasie wojny zginęli jego rodzice oraz dwie siostry, on przeżył. Przetrwał nawet, dużo później, śmierć dorosłej córki, a w 2001 r. odejście z tego świata swojej żony, z którą byli małżeństwem 52 lata. Przegrał dopiero z koronawirusem. Henri Kichka, bo o nim mowa, zmarł 2 miesiące temu, 11 dni po swoich 94. urodzinach.
Henri Kichka urodził się w Brukseli w rodzinie polskich Żydów. Jego ojciec, Josek Kiszka, pochodził ze Skierniewic, gdzie w okresie międzywojennym Żydzi stanowili więcej niż połowę mieszkańców. Matka, Chana Gruszka, przyszła na świat jako jedno z trzynaściorga dzieci swoich rodziców w Kałuszynie (82% Żydów w okresie międzywojennym). Sam Henio, czy raczej z francuska Henri, dorastał w pozbawionej według jego słów oznak antysemityzmu Brukseli. Miał tam kolegów, w większości Żydów, a jego rodzice szybko odnaleźli się w belgijskiej rzeczywistości. Tak było do września 1940 r. Wtedy to 14-letni Henri musiał wraz z rodzicami i dwiema siostrami udać się do obozu dla internowanych w Agde, tej samej miejscowości, w która dziś znana jest na cały świat z plaży swingersów. Był to początek jego prawie 5-letniej tułaczki po nazistowskich obozach. Po Agde były kolejno: Rivesaltes, Sakrau (Zakrzów), Klein Mangersdorf (Manguszowiczki), Tarnowitz-Nord (Tarnowskie Góry), Sankt Annaberg (Góra Św. Anny), Kattowiz-Schoppinitz (Szopienice), Blechhammer (Sławęcice), Gross-Rosen i Buchenwald. Jak więc widać 6 z nich mieściło się w okupowanej Polsce.
O swoich przeżyciach z czasów wojny Kichka opowiedział dopiero po 60 latach! W 2005 r. ukazała się w Belgii książka pt. „Une adolescence perdue dans la nuit des camps”, która 12 lat później, za sprawą Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK w Krakowie, doczekała się polskiego przekładu – „Byłem więźniem dziesięciu obozów. 1940-1945”. Czy warto sięgnąć po tą niełatwą lekturę? I tak, i nie. Tak, bo każde świadectwo ogromnej zbrodni, jaką był Holokaust, jest ważne i należy się z nim zapoznać. Nie, a raczej niekoniecznie, gdyż wspomnienia napisane są bardzo prostym i nieskomplikowanym językiem. OK, Holokaust przeżywał nastoletni Henri, ale wspomnienia wydał 80-latek! Można to było jakoś wzbogacić przemyśleniami, posprawdzać pewne fakty (niestety, pewne rzeczy, które działy się w poszczególnych obozach, a które przytacza autor nie pokrywają się z zapisami historycznymi). Zamiast tego mamy ciągłe wychwalanie tolerancyjnych Belgów i wbijanie szpili Polakom, którzy jawili się Kichce jako demony antysemityzmu (gorsi od nich byli ponoć tylko Ukraińcy, no i oczywiście Szwaby, bo tak Niemców określał H. Kichka).
Tak więc można kupić „Byłem więźniem dziesięciu obozów”, ale nie należy nastawiać się na artyzm literacki. Cena ok. 30zł za egzemplarz także jest adekwatna do jakości towaru.
Poniżej zamieszczam kilka fragmentów publikacji. Natomiast utworem ilustrującym dzisiejszy wpis jest piosenka śpiewana w jidisz przez nieznanego z nazwiska więźnia jednego z bawarskich obozów koncentracyjnych zatytułowana „Bajm geto tojerł” („Przy bramie getta”).
O latach dzieciństwa:
„Uczyłem się pilnie, a poza szkołą nie widziałem życia. Świetnie mi szło z językiem francuskim. Dzięki jidisz bez trudu nauczyłem się też niemieckiego, flamandzkiego i angielskiego. Nie wiedziałem, że znajomość niemieckiego w niedalekiej przyszłości kilkakrotnie uratuje mi życie”.
O przyjeździe do pierwszego obozu:
„Obóz dla internowanych w Agde przedstawiał się następująco: ponure drewniane baraki, uzbrojeni strażnicy oraz więźniowie i więźniarki rozdzieleni drutem kolczastym. (…) Kiedy weszliśmy do baraku, do którego przydzielono ojca i mnie, ogarnął nas lęk nie do opisania. Lichy wygląd, słoma zamiast łóżka – z czymś tak przygnębiającym zetknęliśmy się po raz pierwszy”.
O obozowej rzeczywistości:
„Wszy prześladowały nas na każdym kroku. W wolne niedziele rozgniataliśmy je na naszych ubraniach z tym lekkim, dobrze nam znanym trzaskiem. Mieliśmy brudne palce od krwi tych odpychających żyjątek, przechodzących z jednej osoby na drugą i przenoszących różne choroby”.
O marszu śmierci:
„Wielu więźniów – w tym ja – wolało oddawać mocz na drodze, bez wychodzenia z szeregu. Wydalanie kału stanowiło inny problem. Trudność polegała przede wszystkim na ściągnięciu spodni. Mieliśmy sztywne palce, zdrętwiałe i obolałe od zimna, był to więc prawdziwy wyczyn. Z obawy, że dogoni nas koniec kolumny, jak najszybciej wracaliśmy na swoje miejsce, ryzykując, że dokończymy załatwiać się w spodnie”.
Henri Kichka
Ur. 14.04.1926 r. – Bruksela, Belgia.
Zm. 25.04.2020 r. – Bruksela, Belgia.
Żona: Lucia Swierczynski (09.04.1949-22.09.2001, jej śmierć), 4 dzieci: 2 córki: Khana (ur. 1950) i Irène (ur. 1956) oraz 2 synów: Michel (ur. 1954) i Charly (ur. 1957).
Publikacja książkowa: „Une adolescence perdue dans la nuit des camps” (2005, polskie wydanie: „Byłem więźniem dziesięciu obozów, 1940-1945”, Wyd. Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK w Krakowie, 2017).
Strona o H. Kichce: TUTAJ