Z Krzysztofem Grzegorzewskim zetknąłem się w neutralnym mieście. Neutralnym dla nas, gdyż jestem rdzennym warszawiakiem, natomiast Krzysztof Grzegorzewski związał swoje życie z Łodzią. A spotkałem go w Gdańsku. To właśnie tam od kilku lat odbywa się przegląd kina gatunkowego Octopus Film Festival. Jednym z gości zeszłorocznej edycji był Michał Fajbusiewicz, dla mnie postać kultowa, gdyż dorastałem oglądając stworzony przez niego program telewizyjny „997”. Prowadzącym spotkanie z „Fajbusem” okazał się właśnie Krzysztof Grzegorzewski, człowiek orkiestra, mający wiele pasji i zainteresowań, zawodowo zaś medioznawca, specjalizujący się w dziennikarstwie muzycznym, politycznym, telewizyjnym oraz retoryce dziennikarskiej. Muszę powiedzieć, że moderator rozmowy z Fajbusiewiczem zaimponował mi wiedzą muzyczną. Chodziło o utwory wykorzystane w programie „997”. Nie jest to moja bajka, bo chodzi głównie o nagrania z gatunku elektro, białe do szpiku kości. Odniosłem wrażenie graniczące z pewnością, że wiedziałem o tych utworach równie mało, co „Fajbus”. Natomiast pasja z jaką mówił o tym Krzysztof Grzegorzewski naprawdę spowodowała mój podziw. Postanowiłem, że muszę z panem Grzegorzewskim przeprowadzić wywiad. Tak też się stało. Oto ów wywiad.
Doktor nauk humanistycznych, wykładowca dziennikarstwa, prezenter radiowy, komentator, lektor audiobooków i reklam. Prawdziwy z Pana człowiek renesansu.
Tak los zdarzył (śmiech) Ale wynika to poniekąd z tego, że nie dane mi było zajmować się w życiu tym, czym naprawdę chciałem się zajmować.
Interesuje się Pan m.in. dziennikarstwem muzycznym, retoryką dziennikarską, ale także np. historią programu kryminalnego „997”. Starcza Panu doby na wszystko?
W zasadzie tak.
Zapytałem kiedyś dziennikarza „Metro Warszawa”, Tomasza Golonkę, czemu w warszawskich mediach nie piszą np. o Festiwalu Skrzyżowanie Kultur – imprezie muzycznej, na której co roku, przy pełnej sali, goszczą gwiazdy światowej muzyki world. Tomasz odpowiedział krótko: „Bo to się nie sprzeda”. Naprawdę dzisiejsze media nastawione są tylko na tanią sensację, tematy wojny i informacje na temat zgonów na COVID?
Zawartość mediów – zwłaszcza komercyjnych – w dużej mierze uwarunkowana jest potrzebami odbiorców. Trudno się temu dziwić, ale z tego właśnie w dużej mierze bierze się zjawisko tabloidyzacji. Media świecą poniekąd, jak mawiał Grzegorz Miecugow, światłem odbitym, choć nie do końca. Komercyjne publikatory z istoty rzeczy nie mogą sobie pozwolić na pełnienie misji edukowania kulturalnego i intelektualnego społeczeństwa, bo muszą się utrzymać na rynku. Ale z drugiej strony, zawsze można przy okazji inwestować w treści kierowane do mniejszej, lub zgoła niszowej, publiczności i treści te promować w głównym nurcie. Redaktorzy i wydawcy mediów często podejmują decyzję kierując się stereotypami i intuicją, nie zawsze mają czas analizować opłacalność publikowania jakichś konkretnych treści. W tym stanie rzeczy może się czasem zdarzyć pomyłka. Co do zasady, nie dziwię się jednak Tomaszowi Golonce. Funkcjonujemy w społeczeństwie mocno spauperyzowanym, niespecjalnie oczytanym, co pokazują niskie wskaźniki czytelnictwa, w większości łaknącym prostej, mocnej rozrywki oraz prostych i wyrazistych treści. Jednak w polskiej przestrzeni medialnej – także w internecie – nie brakuje informacji kulturalnych i ciekawych inicjatyw. Nie chcę więc generalizować; wskazuję jednak na ogólny trend, który uwierzytelnia filmy Patryka Vegi czy piosenki Zenka Martyniuka.
Co do zwrotu „to się nie sprzeda”, to mamy z tym do czynienia nie tylko jeśli chodzi o słowo pisane. Jakiś czas temu rozmawiałem z Łukaszem Sudą, odpowiedzialnym w warszawskim Radiu Kolor za dobór muzyki, i zapytałem go wprost, czemu w polskich stacjach radiowych puszcza się tę samą białą, poprockową, anglojęzyczną papkę? Łukasz Suda odpowiedział, że stacja radiowa musi się jakoś utrzymać, a Polacy słuchają tego, co już znają i Radio Kolor nie będzie eksperymentował z nagraniami w językach portugalskim, arabskim czy np. suahili. Poraziła mnie ta odpowiedź. Wychodzi na to, że to, co proponują polskie stacje radiowe, to taki rodzaj fontanny z zamkniętym obiegiem wody. Oczywiście jest alternatywa w postaci Internetu, ale wiele osób np. w pracy włącza po prostu radio. W jaki sposób te osoby mają szansę poznać coś innego obszaru kulturowego? Ma Pan podobne wrażenie?
Mam podobne wrażenie, ale z drugiej strony rozumiem, że stacje, które chcą się utrzymać, muszą się formatować. Proszę zwrócić uwagę na faktycznie istniejący podział słuchaczy. Są tacy, którzy słuchają wspomnianej „papki”, radio gra u nich niejako w tle, a nawet gdy słuchają jakichś swoich playlist, to są to niewyszukane piosenki z dobrze znanego repertuaru. I trudno mieć o to do nich pretensje, podobnie jak do tych nadawców. Istnieje jednakowoż drugi rodzaj słuchaczy: tworzących własne playlisty, uważnie słuchających, z uszami dookoła głowy, wiecznie poszukujących. U takiej publiczności radio może wygrać tylko osobowościami i rzeczywiście solidnym dziennikarstwem muzycznym. Oni naturalnie nie stanowią większości, ale o takich słuchaczach nie wolno zapominać i należy o nich dbać. Istnieje wreszcie trzecia grupa słuchaczy, o wąsko sprofilowanych zainteresowaniach muzycznych, wyrażonych w rodzajach i gatunkach. Tacy słuchacze chętnie się grupują. Z docieraniem do nich nie ma większego problemu, bo tkwią de facto w bańce. Ciekawie się robi wtedy, gdy słuchacze z tej grupy zaczynają poszukiwać!
Obecnie, zgodnie z regulacją odpowiednich ustaw, każda stacja radiowa musi w warstwie muzycznej prezentować przynajmniej 33% polskiej muzyki, choć są zapowiedzi niektórych polityków, by było to aż 50%. Dla mnie to absurd. Nie mamy w Polsce aż tak dobrych nagrań by w ciągu godziny ponad 20 min. przeznaczać na utwory krajowych artystów. A co ma zrobić autor audycji z tzw. muzyką etniczną? Polski folk ma kilka gwiazd (m.in. Kapela ze Wsi Warszawa czy Warszawska Orkiestra Sentymentalna), ale nie ma tego tyle, by co tydzień raczyć słuchacza etnicznymi przyśpiewkami znad Wisły. Jak Pan odbiera ten przymus 33%?
To jawna bzdura, wymyślona i wprowadzona w życie przez ludzi bez wyobraźni, niemających pojęcia o radiu i jego istocie. Jestem daleki od komentowania jakości polskiej muzyki, ale żaden kraj, zwłaszcza średniej wielkości i z przeciętnie rozwiniętym przemysłem muzycznym, nie jest w stanie takiemu zadaniu sprostać. Poza tym, staje się to zwyczajnie nudne. Wszystko zależy jeszcze od tego, jak się ową polską muzykę zdefiniuje. I tu mamy do czynienia z manipulacją, jedną z wielu stosowanych przez obecną władzę. W Polsce jako polska muzyka są definiowane utwory z tekstem w języku polskim, podczas gdy np. we Francji są to utwory wykonane przez zespoły z tego kraju, a nawet wyprodukowane w tym kraju! Nic dziwnego, że wiele zespołów chce śpiewać po angielsku i wykorzystywać popularne w świecie trendy muzyczne, by się naprawdę wypromować. Nasycanie ramówki muzyką przeznaczoną tylko na rynek lokalny jest ordynarnym odbieraniem słuchaczowi wyboru, poza tym jest kontrproduktywne. Rozumiem: jedna, góra dwie stacje, ale wszystkie? Większość ludzi przestanie słuchać takiego radia i władza tyle z tego będzie miała.
Zmieniając temat, ciekawi mnie Pana stosunek do słowa „Murzyn”. Przyznam, że bardzo zawiodłem się na szanowanych kiedyś przeze mnie profesorach Janie Miodku i Jerzym Bralczyku, którzy w używaniu tego zwrotu nie widzą nic niestosownego. A co Pan sądzi na ten temat?
Problem można rozpatrywać w dwóch kategoriach: językoznawstwa i poprawności politycznej. Przy okazji polecam znakomitą książkę prof. Marka Ostrowskiego, „Studia o poprawności”). Z językowego punktu widzenia to po prostu rzeczownik oznaczający przedstawiciela rdzennej, czarnoskórej ludności Afryki, bez wdawania się w konotacje kulturowe czy polityczne. Równie dobrze więc mógłbym się obrażać np. na instrukcję obsługi kserokopiarki, tylko jaki to ma sens. Inaczej natomiast wygląda sprawa z perspektywy poprawności i funkcjonowania tegoż języka w konkretnej rzeczywistości społeczno-politycznej. Okazuje się, że wtedy wyrazy mają swoje konotacje: pozytywne, negatywne. Np. przed laty słowo „manipulacja” oznaczało po prostu określoną czynność manualną (od słowa manus, łac. ręka) albo stosowanie wpływu. Podobnie jak „propaganda”: propagować można i treści społeczne wartościowe, pozytywne. Ale jednak oba wyrazy zleksykalizowały się jako nazwy zjawisk negatywnych, zasługujących na potępienie. Proszę spojrzeć na słowo „populizm”. Ono w XX-leciu międzywojennym nie znaczyło jeszcze niczego złego. Niestety, Hitler ze Stalinem je spaskudzili! A liczni współcześni politycy jeszcze dokładają. Co tu się więc obrażać? Trzeba po prostu myśleć i analizować.
Niezupełnie jest tak, jak Pan twierdzi. Słowo „Murzyn” nie oznacza tylko „przedstawiciela rdzennej, czarnoskórej ludności Afryki”. To przecież nieprawda. Murzynami w Polsce nazywa się także Afroamerykanów, Afrokubańczyków, a nawet ludzi z Wysp Salomona czy Fidżi. To jest próba określenia całej rasy, przy czym proszę zauważyć, że nie ma pozytywnego odpowiednika słowa „Murzyn” dla rasy białej czy żółtej. Dalej Pan uważa, że chodzi o „obrażanie się” czy jednak o obrażanie kogoś?
Nie wykluczam, że jest to próba określenia całej rasy. Ale rzecz nie polega na uściślaniu definicji, tylko na postrzeganiu leksyki w kontekście poprawności politycznej i pojawiającej się w danym kontekście (często wskutek jakichś wydarzeń historycznych) negatywnej konotacji. Niektóre takie zmiany można wyjaśnić uzusem językowym. Dziś nie powiedziałbym publicznie „Murzyn” na określenie czarnoskórej ludności, bo powszechnie uznaje się negatywną konotację tego wyrazu. Nie zmienia to jednak faktu, że w przeszłości to określenie nie miało żadnego negatywnego nacechowania i było normalnie używane. Badając archiwalne programy, trafiłem na stare wydanie „Teleexpressu” z 1988 r. i w jednej z relacji zagranicznych użyto tam określenia „Murzyni”. Po prostu to znak czasu.
Przy okazji, w polskich mediach tak rzadko pisze się o Afryce (chyba, że chodzi o wybuchy epidemii, klęski głodu albo zamachy stanu), że nadal wielu Polaków nie umie nazwać mieszkańca Wysp Zielonego Przylądka Kabowerdyjczykiem zaś osoby z Wybrzeża Kości Słoniowej Iworyjczykiem. Nie jest Pan językoznawcą, niemniej jak odbiera Pan użycie tych określeń w mediach?
Językoznawcą nie jestem, ale ukończyłem polonistykę. Sprawy nie badałem, nie wypowiem się. W wielu przypadkach nie mamy jakiejś wiedzy, bo nie jest nam ona potrzebna. Gorzej, że internet umożliwia pisanie wszystkiego komukolwiek, kto nic nie wie. A nie raczy sprawdzić, zanim napisze.
Z powodu agresji Rosji na Ukrainę jednym z głównych tematów są uchodźcy. Chciałbym się jednak trochę cofnąć i zapytać Pana o jeden z najobrzydliwszych, moim zdaniem, terminów używanych w polskich mediach, niestety, nie tylko publicznych. Chodzi mi o zwrot „muzułmańscy imigranci”, wprowadzony do głównego wydania „Wiadomości” na wyraźną prośbę prezesa Prawa i Sprawiedliwości. Termin ten podłapały także inne media w Polsce, nie widząc w tym nic złego. A może naprawdę nie ma nic złego w stygmatyzowaniu danej grupy osób?
Mogło być znacznie gorzej – „islamiści” bądź „terroryści”. Spotykałem jeszcze określenia „imigranci zarobkowi” jako synonim ludzi, którzy „marzą o lepszym świecie”. To po prostu element narracji. Uzależnionej, jak każda narracja, od perspektywy ideologicznej lub politycznej w tym wypadku. Przy tej okazji warto, abyśmy pamiętali o starej jak świat zasadzie propagandy: rzeczy nienazwane nie istnieją. Zwłaszcza w przekazie medialnym, złożonym głównie ze słów, obrazów i symboli. I oni nazywają. Korzystają skwapliwie z każdej okazji, także w zakresie języka, leksyki. Na ile określenie „muzułmańscy imigranci” było rzeczywiście w tej sytuacji stygmatyzujące, musieliby się wypowiedzieć eksperci w zakresie Bliskiego Wschodu, krajów Afryki arabskiej, analitycy migracji, znawcy Islamu i tamtej społeczności. Bez tego jakiekolwiek oceny są publicystyką. I są powierzchowne.
A dlaczego miałyby się nie wypowiedzieć np. osoby wyznania muzułmańskiego? Czemu za nich decydować mają jacyś eksperci i znawcy? Jako muzułmanin uważam zwrot „muzułmańscy imigranci” za obraźliwy i taki, którego w żaden sposób nie można ustawić w jednym rzędzie „imigrantami zarobkowymi”. Zarówno Pan, jak i ja dobrze wiemy, że wśród uchodźców spoza Europy są także osoby innej wiary. Np. z ogarniętej chaosem Erytrei ucieka bardzo dużo chrześcijan. Wyglądem nie różnią się od muzułmańskich Erytrejczyków, jednak nie wyznają islamu. Ich też wrzucimy do jednego kotła? To tylko jeden z przykładów tego, jak nieprawdziwy jest wyżej wspomniany zwrot. Do tego nie trzeba być ekspertem czy znawcą Bliskiego Wschodu.
I tu się różnimy. Nie wiem, jak Pan, ale ja przede wszystkim najpierw polegam na zdaniu znawców i ekspertów, do których, moim zdaniem, odnosi się Pan w pytaniu dość lekceważąco. Wszystko inne jest dla mnie publicystyką lub osobistym punktem widzenia. Co do mnie, to unikam wypowiedzi na tematy, w których się nie specjalizuję bądź nimi nie interesuję. Co nie znaczy, że lekceważę zdanie osób wyznania muzułmańskiego. O ile ich pogląd w danej społeczności zostanie powszechnie przyjęty do wiadomości, to zapewne i zwyczaj językowy się zmieni. Przy okazji, niedawno słyszałem słowa prezydenckiego ministra, prof. Andrzeja Zybertowicza, o różnicy między uchodźcami z granicy białoruskiej a obecnymi z Ukrainy. Zapytany o różny stosunek władz do uchodźców na granicy polsko-białoruskiej i uchodźców z Ukrainy, podkreślał różnice kulturowe i religijne pomiędzy jednymi a drugimi przybyszami. Zdaje się, że nie jest to w polskim społeczeństwie pogląd odosobniony. M. in. dlatego właśnie PiS doszedł do władzy w 2015 r., stosując retorykę wykluczenia wobec przybyszów wyznania muzułmańskiego. Może to się kiedyś zmieni, ale nie jestem w tej sprawie optymistą.
Wiem, że muzyka jest jednym z Pana koników, na koniec poproszę więc o wymienienie 3 najlepszych wg Pana utworów wszech czasów i krótkie uzasadnienie wyboru.
Każdy traktujący serio muzykę rozmówca odpowiedziałby Panu, że czegoś takiego. Po pierwsze, niejasna jest kategoria „wszech czasów”. To takie słowo-wytrych, atrakcyjnie brzmiące, ale w gruncie rzeczy pozbawione znaczenia. Ale zgoda, dobrze się tego słucha w telewizji i radiu. Po drugie: każdy słuchacz obierze zupełnie inną perspektywę w zależności od rodzaju i gatunków muzyki, których słucha. Albo gorzej, w zależności od rodzaju muzyki, na jakim się wychował! Ktoś będzie Panu udowadniał, że jazz już nie jest muzyką, bo na miano prawdziwej muzyki zasługuje tylko muzyka poważna – znam takich ludzi. Ktoś inny stwierdzi, że istnieją tylko evergreeny rockowe, do innych gatunków muzyki odnosząc się co najmniej pogardliwie. Weźmy przykład Wojciecha Manna, który sprowadził muzykę elektroniczną do „pukadełek”. Po pierwsze udowodnił, że w zakresie tej muzyki jest ignorantem. Po drugie, mnie i innym miłośnikom wielu gatunków muzyki elektronicznej, po prostu ubliżył (rzecz działa się w jednym z wydań „Punktu widzenia” w TVN24).
Ale mimo wszystko spróbuję odpowiedzieć. W zakresie muzyki poważnej numerem 1 byłby „Das Wohltemperierte Klavier” Jana Sebastiana Bacha. To istota tego, czym jest system dur-mol, co to jest melodia, co to jest kompozycja, i jak komponujemy. W tym jest wszystko! A skoro istnieje jakiś system, to można się przeciwko niemu także zbuntować. I jest wyjście poza dur-mol, jest dodekafonia, atonalność, przełom zafundowany przez Johna Cage’a. I liczne muzyczne rewolucje, tak ostro zbuntowane przeciwko poczciwemu staruszkowi Bachowi.
W zakresie muzyki rockowej wybrałbym może „Satisfaction” Rolling Stonesów. Wiele takich opinii słyszałem. Rocka nie słucham, nie lubię. Ale nie lekceważę i nie deprecjonuję, co, jak sądzę, odróżnia mnie od red. Manna. Rock wniósł, podobnie jak jazz, bardzo cenną rzecz do muzyki: swobodną, emocjonalną improwizację. Jak mówią niektórzy: „serducho”, intuicję, emocje, autentyczną, gorącą i spoconą ekspresję. Także w licznych nurtach muzyki elektronicznej jej nie brakuje, weźmy Klausa Schulzego lub Tangerine Dream.
I wreszcie dla muzyki popularnej, tanecznej i elektronicznej, zdecydowanie twórczość zespołu Kraftwerk, wręcz dziejowa. I tu wymienia się głównie „Trans Europe Express”. Trudno przecenić wpływ Kraftwerku na pop, na dance, wszystkie gatunki muzyki klubowej, funk. Gdy „niemiecka machina się rozgrzała i dała czadu”, jak powiedział Holger Czukay, dosłownie zatrząsła w posadach całą Europą i wreszcie Ameryką. Wielu muzyków gra nie mając nawet świadomości, jak bardzo ich muzyka jest inspirowana inwencją zespołu Kraftwerk i jego hipnotycznym, niesamowitym i funkującym „Trans Europe Expressem”.
Dziękuję za wywiad.
(ilustracją muzyczną dzisiejszego wpisu jest utwór zespołu Kraftwerk „Trans Europe Express”; zdjęcie pochodzi ze zbiorów prywatnych K. Grzegorzewskiego)
Krzysztof Grzegorzewski
Ur. 1981 r.
Alma Mater: Uniwersytet Łódzki (filologia polska).
Wykonywane zawody: wykładowca w Katedrze Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Łódzkiego; dziennikarz muzyczny i prezenter radiowy Radia Łódź, Radia Parada i Radia Studyo, lektor reklam, spotów, ścieżek tłumaczeń (Flyvision, December Film, Inwestorzy.TV); lektor audiobooków (Storytel); komentator polityczny w mediach elektronicznych i drukowanych; współpracownik Centralnego Gabinetu Edukacji Filmowej i Centrum Doskonalenia Nauczycieli oraz Domu Literatury w Łodzi.
Wydane publikacje książkowe: „Homo rhetoricus w telewizyjnym dziennikarstwie politycznym (programy z lat 2005-2007” (Wyd. Uniwersytetu Łódzkiego, 2014), „Publiczna telewizja regionalna w Polsce. Stan na 2015 r.” (praca zbiorowa, Wyd. Uniwersytetu Rzeszowskiego, 2018), „Muzyka – media – prawo – marketing” (praca zbiorowa, Wyd. Akademii Muzycznej w Łodzi, 2020).
Profil na stronie uczelni: TUTAJ