Czasem człowiek poznaje kogoś przypadkiem i żyje w błogiej nieświadomości, nie wiedząc, że jest to osoba znana i ceniona w swoim środowisku. Dokładnie tak było, gdy jesienią zeszłego roku pozowałem do rysunku na zajęciach dla młodzieży w dzielnicowym domu kultury. Zajęcia prowadził człowiek, który, jak się przekonałem, miał świetny kontakt z młodzieżą. To było zupełnie inne podejście do młodej osoby niż to stosowane na Akademii Sztuk Pięknych (gdzie również wielokrotnie pozowałem). Tam, na ASP, relacja między wykładowcami a studentami przypominała mi trochę mur, jaki na polskiej prowincji dzieli wiernych i księdza proboszcza z miejscowej parafii. W przypadku zajęć prowadzonych przez Daniela Chmielewskiego, bo o nim mowa, granica między nauczycielem a uczniem była mniejsza a zachowanie młodzieży luźniejsze. Być może wynikało to również z różnicy między zajęciami w domu kultury a poważnymi studiami w szkole wyższej, niemniej postać Daniela na tyle mnie zainteresowała, że postanowiłem jego nazwisko wrzucić do Internetu (wcześniej zupełnie mi to nie przyszło na myśl). Okazało się, że Daniel Chmielewski to znany autor niesztampowych komiksów i książek dla dzieci, rysownik, scenarzysta, człowiek mający na koncie udział w wielu ciekawych projektach, a przy tym osoba młodsza ode mnie.
Postanowiłem wykorzystać sytuację i przeprowadzić wywiad z Danielem Chmielewskim. Wywiad ten zamieszczam poniżej.
Jak to się stało, że autor niesztampowych komiksów i książek dla dzieci uczy młodzież rysunku w jednym z warszawskich domów kultury?
Jeszcze za czasów studiowania w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie myślałem o edukacji, bo lubię dzielić się swoim know-how, rozszerzać swoje perspektywy punktem widzenia innych, ale nie ogarnąłem się ze studium nauczycielskim i wydawało mi się, że taka ścieżka działania przepadła. Na szczęście po kilku latach, widząc moje podejście do wychowywania córki – dużo pisałem o zabawach i edukacji na Facebooku – znajoma ze studiów poleciła mnie w ramach zastępstwa na zajęcia z przedszkolakami w Muzeum Rzeźby w Królikarnii. I to zastępstwo wyszło tak świetnie, że zostałem zatrudniony. A potem zgłosił się Dom Kultury Kadr z propozycją prowadzenia zajęć plastycznych, wciąż dla przedszkolaków. Te zajęcia nie były zbyt popularne, więc zaproponowałem, że chciałbym uczyć komiksu dzieci w wieku 8+. I tak to się zaczęło. Po jakimś czasie odezwało się Centrum Kultury Wilanów, abym poprowadził zajęcia wakacyjne, i one też okazały się super, więc zostałem zatrudniony. A że komiks dla dzieci to jedno, a nauka rysunku drugie, to w obydwu domach kultury wystartowałem z pracowniami sztalugowymi przygotowującymi do liceum plastycznego i na Akademię Sztuk Pięknych. Obecnie skupiam się tylko na pracy w Wilanowie, bo łącznie trzy dni w tygodniu, kilka pracowni, pełne zaangażowanie, i to popołudniami, bardzo ograniczały mi czas przeznaczony na rodzinę i na inne, bardziej intratne, zlecenia. Praca w edukacji to misja, a nie sposób na zarabianie, i ja wciąż hołduję takiemu myśleniu, tylko że postanowiłem bardziej zadbać o siebie, a nie poświęcać siebie i bliskich w imię ideałów.
W informacjach biograficznych o Tobie zamieszczonych w Internecie można przeczytać, że urodziłeś się w Berlinie Zachodnim. Ta informacja jest o tyle ciekawa, że były to czasy PRL-u, w których szary Kowalski mógł tylko pomarzyć o znalezieniu się na terenie państwa kapitalistycznego. Skąd się więc wziął Daniel Chmielewski w Berlinie?
Berlin, a potem Melbourne w Australii, to wynik działalności opozycyjnej moich rodziców. Trzynastego grudnia 1981 roku ojciec i dziadek zostali aresztowani, a następnie internowani. Gdy ojciec po dziewięciu miesiącach wyszedł na wolność, poddawany był kolejnym represjom, aż wreszcie dostał „ofertę” wyjazdu w jedną stronę. I tak z moją matką znaleźli się w Berlinie, gdzie się urodziłem, a tam, wkrótce po moich narodzinach, rodzice otrzymali możliwość emigracji do Melbourne lub Chicago. Wybrali to pierwsze. W Australii urodził się mój brat, tam skończyłem szkołę podstawową. W szkole w ramach projektów pisałem książki, rysowałem komiksy, a od czwartej klasy sprzedawałem pierwsze komiksy na corocznym festynie szkolnym. Zresztą sposób edukacji w Australii naznaczył mój sposób myślenia i podejścia do młodzieży we własnej praktyce, jest on podobny do tych aspektów skandynawskiej edukacji, którą w Polsce ludzie tak się zachwycają. Więc gdy w 1995 r. wróciliśmy nad Wisłę, to polski system edukacji, jak i w ogóle ta nowa rzeczywistość, były druzgocące dla dwunastolatka. A przyjechaliśmy, bo choć dla mnie dzieciństwo było sielankowe, to ojciec, mimo skończenia studiów w handlu zagranicznym, nie mógł znaleźć odpowiedniej dla siebie pracy i łatał budżet rodzinny najdziwniejszymi fuchami. Tak więc wrócił do Polski z dyplomem i z perfekcyjnym angielskim, dlatego drzwi do kariery stanęły przed nim otworem. A potem ściągnął matkę, brata i mnie. Już nigdy nie wróciliśmy do Australii.
Czyli rozumiem, że ominęły Cię komiksy z Kajkiem i Kokoszem oraz Tytusem? O ile dobrze pamiętam, to połowa lat 90. XX w. należała w Polsce do charakterystycznych optycznie komiksów z Kaczorem Donaldem. No właśnie, pomijając już niepolskiego Donalda, jestem ciekaw jak oceniasz dziś kultowe serie Janusza Christy i Twojego imiennika, czyli Papcia Chmiela?
Nie do końca mnie to ominęło, bo w Melbourne była polska księgarnia, chyba nazywała się Kontal. Ojciec co jakiś czas wracał do domu z hasłem „Kupiłem ci coś w Kontalu”. Więc poznawałem serię „Poczytaj mi mamo”, to stamtąd mam uwielbianą przeze mnie książeczkę Danuty Wawiłow i Olega Usenki pt. „Bajka o stu królach Lulach”, i oczywiście komiksy. Były więc Tytusy, „Doman” Andrzeja O. Nowakowskiego, dzieła Tadeusza Baranowskiego (“Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa” i „Sherlock Bombel”), „Kapitan Kloss”, seria „Tajemnica złotej maczety” i dość dużo Jerzego Wróblewskiego. Najbardziej doceniałem chyba szalone światy Baranowskiego i świetny rysunek Wróblewskiego. Miałem też parę komiksów z serii „Kajko i Kokosz”, ale przyznaję, że niespecjalnie mi się podobały – zawsze przegrywały z Asterixem, którego wypożyczałem po angielsku z biblioteki. Ostatnio, w ramach lektury szkolnej, czytałem z córką „Szkołę latania” i zauważyłem, że to się mocno zestarzało! Nie rozumiem fenomenu „Kajka i Kokosza”. Z kolei Tytusa tak lubiłem, że w wieku 12 lat zacząłem rysować crossover z postaciami Papcia Chmiela i moimi.
Studiowałeś na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Zdarzyło mi się tam kilka razy pozować i przychylam się do zdania wielu osób, w tym jednej z moich wcześniejszych rozmówczyń, graficzki Oli Popowicz, że sporo studentów ASP ma przysłowiowe muchy w nosie a ich talent nie zawsze idzie w parze z rozdmuchanym ego. Podzielasz tą opinię? A może 20 lat temu było tam inaczej?
Na pewno w tamtym czasie sam miałem ego większe, niż umiejętności. Wydaje mi się, że bierze się to z tego, że w szkołach artystycznych nie jesteśmy pewni, czy się nadajemy i czy jesteśmy wystarczająco dobrzy na uznanie i na zamienienie pasji w zawód. Moja praca dyplomowa na kierunku multimedia była komiksem, ale zanim do tego doszło, musiałem stoczyć wiele walk o legitymizację swoich działań – najpierw przekonać rodzinę, potem znajomych i nauczycieli w liceum, następnie znajomych i wykładowców na studiach. Mogłem więc delikatnie mówić: “Hej, wiecie, komiks to też jest spoko medium”, albo arogancko zaatakować w stylu: “Co, nie czytasz komiksów? To jesteś jakiś kulturalnie ubogi!” Gdy możesz grać w defensywie, albo ofensywie, to przynajmniej dla mnie wybór wtedy był oczywisty i z perspektywy, uważam, że słuszny. Zresztą każda osoba znajdująca się w mniejszości, czy to twórczej, czy światopoglądowej, ma jedną z tych dwóch opcji. Wiadomo, że arogancja przysparza ci wrogów, ale też pozwala szybciej osiągnąć pewne cele.
A jaka jest geneza powstania Cynika, który, jeśli się nie mylę, zadebiutował na łamach licealnego zina “OKNO”, a pojawia się w wielu Twoich dziełach, jak choćby w “Zapętleniu”?
Przez pierwszy rok prowadzenia „OKNOa” (piszę zgodnie z odmianą, jaką nadałem za młodzieńczych lat) tworzyłem jedną długą serię w odcinkach pt. „Ratrace”, zainspirowany mocno „Osiedlem Swoboda” Michała Śledzińskiego i podstawiając szczury zamiast ludzi, a ludzi zamiast gryzoni. Potem chciałem skupić się bardziej na rozważaniach filozoficzno-egzystencjalnych. Oczywiście mówimy tu o komiksie nastolatka, więc były to rzeczy bardzo naiwne, traktujące o moralności, krytyce mediów etc. Jako, że wtedy w liceum przerabialiśmy Skamandrytów, to wymyśliłem prosto rysowaną postać, inspirowaną głównie misiem i minotaurem Radiohead (były to czasy płyt “Kid A” i “Amnesiac”), która prowadzi pub Pod Picadorem, mieszczący się tam, gdzie kiedyś w Warszawie była kawiarnia Pod Picadorem. Piwo w pubie ma logo psa, co jest odniesieniem do Diogenesa, a nie do współcześnie rozumianego cynizmu. Tak więc Cynik jest taką metapostacią, tym wewnętrznym głosem albo wewnętrznym uchem, z którym możemy się podzielić myślami, nim je zwerbalizujemy przed innymi.
Jak doszło do tego, że Twój pierwszy komiks ukazał się na łamach Wydawnictwa timof i cisi wspólnicy?
„Zostawiając powidok wibrującej czerni”, czyli mój debiut, jest głównie złożony z jednostronicowych myśli i skeczów, więc jak przez kilka lat nazbierało się ich wystarczająco, to skontaktowałem się z Kulturą Gniewu, bo miałem kilka ich komiksów na półce (przyznaję, że dość słabo śledziłem wtedy dopiero co raczkujący po długim okresie zastoju rynek). Ostatecznie Kultura nie wzięła albumu, ale Szymon Holcman polecił mi skontaktować się z Pawłem Timofiejukiem. Spotkaliśmy się przy piwie i parę tygodni później komiks był już wydany, a my z Pawłem przez kilka lat mocno współpracowaliśmy – literowałem zagraniczne komiksy, byłem grafikiem w “Ziniolu” Dominika Szcześniaka, a potem Paweł wydał “Zapętlenie”.
W “Zapętleniu”, pierwszym Twoim dziele, które przeczytałem (i zobaczyłem), często powraca wątek niemocy twórczej oraz wrażenia że to, co się stworzyło nie jest dość dobre. Często dopadają Cię te przypadłości?
Często, żeby nie powiedzieć ciągle. Zresztą czuję, że moje komiksy szybko się starzeją, bo nawet te pozornie nieautobiograficzne, jak „Ja, Nina Szubur”, to przede wszystkim mój sposób wytłumaczenia sobie świata tu i teraz. W wyniku przebytej w wieku 5 lat chemioterapii (byłem chory na białaczkę) mam totalnie rozwaloną pamięć, więc komiks to przede wszystkim taka kapsuła, w której gromadzę przemyślenia. Gdy patrzę teraz na „Zapętlenie”, które jako komiks jest porażką – nawet przestałem jakiś czas temu myśleć o nim jako o komiksie, a bardziej jako konceptualnym projekcie w formie komiksu – to jest bardzo dobrą ilustracją tego, jak działa mój odbiór świata – cały popękany, z wymieszaną chronologią, gdzie fikcja (sen) i prawda są często na tych samych prawach. Dla części czytelników „Zapętlenie” może sprawiać wrażenie używania pretensjonalnych zabiegów artystycznych, i oczywiście jest dużo pretensjonalności w moim sposobie bycia, ale jest to mój wizualno-słowny pamiętnik postrzegania. Co kilka lat wracam do lektury swoich starszych komiksów i mogę wtedy prześledzić, czy udało mi się wyjść z kolein pewnych błędów, czy wciąż w nich tkwię.
Rozumiem, że napisane przez Ciebie książki dla dzieci, czyli “Burze kuchenne i bestie bezsenne” oraz “Miasto Złotej” powstały dlatego, że na świecie była Twoja córka Greta? A może powody były inne?
Tak, pierwszy akt „Burz kuchennych” to właściwie odtworzenie w skali jeden do jednego sytuacji, którą przeżyłem z córką, gdy odprowadzałem ją do przedszkola. Resztę książki napisałem w kilka dni później. Z kolei „Miasto Złotej” pisałem w czasie, gdy pracowałem nad „Ja, Nina Szubur”. Prowadziłem wtedy wiele warsztatów związanych z urbanistyką i sam mocno wkręcałem się w ten temat, więc chciałem przełożyć te fascynacje na coś, co mogę w przystępny sposób opowiedzieć córce i innym dzieciom. Zwłaszcza, że od lat marzyłem o współpracy z Magdą Rucińską, i ta książka wydała mi się idealnym polem do połączenia sił. Ilustracje Magdy zupełnie przerosły moje oczekiwania i wytworzyły magiczny klimat. Z kolei z Maćkiem Łazowskim, ilustratorem „Burz”, przez długi czas po premierze występowaliśmy z “parateatralno-rysunkowym pokazem” przed najmłodszymi czytelniczkami i czytelnikami w przedszkolach albo księgarniach autorskich. Mieliśmy z tego wiele frajdy, zwłaszcza gdy mogliśmy wystąpić w przedszkolu Grety, mojej córki.
A jak doszło do powstania wspomnianego przez Ciebie komiksu “Ja, Nina Szubur” i czy Olga Tokarczuk zapoznała się z tą publikacją?
„Nina” została zlecona mi przez Wojtka Szota, który już współpracował z Olgą Tokarczuk przy okazji krótkiej adaptacji „Profesora Andrewsa” w wykonaniu Dominika Szcześniaka i Grzegorza Pawlaka. Wcześniej Wojtek razem z Pawłem Timofiejukiem wydali „Zapętlenie”, więc moje ambitne eksperymentalne podejście pasowało zdaniem Wojtka do przerobienia „Anny In w grobowcach świata” na komiks. Poznałem się z Olgą jeszcze przed rozpoczęciem pracy, świetnie nam się rozmawiało, bardzo kibicowała temu projektowi i dwa razy zaprosiła mnie na festiwal Góry Literatury. Od kilku lat „Nina” jest zamrożona. Tuż przed amerykańską premierą okazało się, że są problemy natury prawnej w umowach, więc musieliśmy wstrzymać zagraniczną wersję, którą zresztą tłumaczyła Antonia Lloyd-Jones, tłumaczka dzieł Olgi, wraz ze swoją partnerką zawodową Kate Webster. Wierzę, że wreszcie razem z zespołem Olgi rozwiążemy te problemy i „Nina” znów pojawi się w druku goszcząc w innych krajach, bo wciąż jestem dumny z tego albumu.
Spektrum tematyki Twoich dzieł lub projektów, w których bierzesz udział, jest szerokie. Najbardziej zaskoczył mnie Twój udział, jako ilustratora, w publikacji zatytułowanej “Przygotowanie psychologiczne. Narodowy Model Gry PZPN” (można ją znaleźć na stronie PZPN). Lubisz piłkę nożną czy też może udział w projekcie bardziej potraktowałeś jako zadanie do wykonania i równie dobrze mógłbyś narysować górników wydobywających złoto w Sierra Leone?
W 2013 roku moja ówczesna żona podpowiedziała mi, bym zrobił komiks do pisma humanistycznego na temat ostalgii, czyli nostalgii za życiem w bloku wschodnim, w PRL-u. Wydało mi się to absurdalne – ja, koleś od komiksów, miałbym przygotować coś do pisma, gdzie znajdują się superambitne teksty pełne przypisów. Ale redakcja „małej kultury współczesnej” wyraziła zainteresowanie i tak powstała „Austalgia”, czyli komiks o nostalgii za latami 90. w Australii. Okazało się to wielkim hitem, więc potem popełniłem jeszcze kilka komiksów dla „małej kultury współczesnej”, w których objaśniałem sobie skomplikowane rzeczy w formie komiksu: socjologię fotografii, przemoc symboliczną w działaniach artystycznych, procesy neurologiczne przy skupianiu uwagi wizualnej. Te komiksy pozwoliły mi uwierzyć, że medium komiksowe nadaje się idealnie do tłumaczenia nawet trudnych do zrozumienia zagadnień naukowych. Więc gdy odezwali się do mnie trener Łukasz Smolarow i psycholog sportowy Paweł Habrat, bym zilustrował im artykuł o psychologii w piłce nożnej, od razu w to wszedłem. Znów wyszło świetnie, więc po kilku latach, gdy przygotowywali pełnometrażową książkę, wróciliśmy do tematu. Miałem tam zrobić chyba z 8-12 ilustracji, ale potraktowałem zadanie poważnie i w książce znajduje się bodajże 28 stron komiksów. Nie interesuję się piłką nożną, ale psychologią już tak, więc wziąłem z tekstów Łukasza i Pawła to, co odnosiło się do moich własnych doświadczeń znajdując wspólny mianownik. Nie było to tylko zlecenie, lecz naukowa przygoda, dzięki której nauczyłem się lepiej rozumieć jak działa motywacja, jak komunikować się z uczniami i jak gospodarować czasem. Wchodzę w projekty, które muszą mieć dla mnie sens, czegoś mnie nauczyć, no i muszą być zgodne ze mną etycznie.
Za kilka miesięcy będziesz obchodził okrągłą rocznicę urodzin. Czy jeśli chodzi o pracę zawodową jesteś zadowolony z punktu, w którym się znajdujesz? I od razu drugie podobnie banalne pytanie: gdzie widzisz siebie za kolejnych 20 lat?
Na pewno jestem zadowolony z drogi, jaką przeszedłem, od robienia hermetycznych autobiograficznych eksperymentów, do wielkich produkcji takich jak „Nina” czy „Antygona”, w których mam pełną swobodę twórczą i mogę dalej bezkompromisowo działać zgodnie ze sobą, walcząc z tematami o wiele większego kalibru, związanymi z procesami geopolitycznymi, z etycznymi kwestiami jednostki wplątanej w koła historii. Za 20 lat wciąż chciałbym robić komiksy. I przede wszystkim chciałbym zachować ciekawość świata i ostrość spojrzenia, by moje prace wciąż były aktualne i mogły oddziaływać na czytelniczki i czytelników.
Jako, że na stronie ZazyjKultury.pl zajmuje się głównie muzyką, to na koniec zadam moje żelazne pytanie. Wymień 3 ulubione nagrania muzyczne wszech czasów i podaj krótkie uzasadnienie wyboru.
Może wymienię płyty, które zabrałbym na bezludną wyspę, bo raczej słucham całych albumów. Jak trafię na coś, co mi pasuje, to katuję jeden album w kółko przez kilka tygodni.
Więc na pewno płyta „Stereo” zespołu Ewa Braun. Utwór „Upadek systemu swingu” jest moim dzwonkiem telefonicznym od czasu, jak tylko można było wgrać jakąś piosenkę do telefonu. A „Ptaki czują jesień” to jeden z moich ulubionych utworów wszechczasów.
Pewnie zabrałbym „What Would the Community Think” Cat Power. Przed nią z kobiet słuchałem właściwie tylko Katarzyny Nosowskiej, Kate Bush, Tori Amos i PJ Harvey. Kiedyś wszedłem do pokoju mojego młodszego brata, a on przesłuchiwał piosenki, które podesłała mu jakaś internetowa znajoma, i akurat leciało „Nude As the News”. To było tak mocne, tak płynące totalnie z wnętrza, że zupełnie mnie porwało. Od tamtego czasu wciąż szukam wokalistek o podobnej wrażliwości. Odkryciem w ostatnich latach była dla mnie Emma Ruth Rundle.
A trzecim albumem niech będzie płyta bez tytułu zespołu Deftones z 2003. Deftonesi towarzyszą mi od liceum i rozpływam się przy głosie Chino Moreno. Jednocześnie podziwiam jego etos pracy, podobny do etosu Trenta Reznora, zresztą obaj wyszli cało z turbulentnych czasów, ogarnęli się życiowo, a jednocześnie ich muzyka nie straciła ostrza i świeżości. Deftones to nie zespół, który słucham nostalgicznie, oni wciąż towarzyszą mi w różnych etapach życia, a wspomniany album, z całym swoim mrokiem i ciężarem, jest mi wyjątkowo bliski. Wpłynął też na moją praktykę komiksową, bo dopiero słuchając tej dynamiki, uświadomiłem sobie, że chcę wprowadzić muzyczność w swoją narrację, budować komiks nie według narracyjnych szablonów filmowych, czy literackich, a właśnie muzycznie. Gdy myślę o strukturze, to myślę: wznoszenie się, opadanie, cicho, głośno, motyw, coda. Poza tym, najspokojniejszy utwór na płycie, “Anniversary of an Uninteresting Event” ma w sobie coś świątecznego, więc puszczam go zawsze pod koniec grudnia. Bez tego utworu nie ma świąt!
Dziękuję za rozmowę.
(Zdjęcie pochodzi ze zbioru Daniela Chmielewskiego; utworem muzycznym ilustrującym wywiad jest nagranie „Upadek systemu swingu” zespołu Ewa Braun)
Daniel Chmielewski
Ur. 12.07.1983 r. – Berlin Zachodni.
Wybrane dzieła: „Zostawiając powidok wibrującej czerni” (timof i cisi wspólnicy, 2008), „Zapętlenie” (timof i cisi wspólnicy, 2014), „Ja, Nina Szubur” (Wydawnictwo Komiksowe, 2018), „Miasto Złotej” (z Magdą Rucińską, Wydawnictwo Tadam, 2018), „Przygotowywanie psychologiczne, Narodowy Model Gry PZPN” (praca zbiorowa, PZPN, 2020).
Ważniejsze nagrody: Pierwsza Nagroda Festiwalu Złote Kurczaki (2015), Najlepszy Scenarzysta Roku wg Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego (2015), Najlepszy Rysownik Roku wg Polskiego Stowarzyszenia Komiksowego (2019).
Strona internetowa: TUTAJ
Strona na FB: TUTAJ