„Wiecznie żywy” to film z działu (podobno) horroru, komedii i dramatu (pytanie za sto punktów, jak może się łączyć komedia z dramatem?)

Czy przypadkiem jedno nie wyklucza drugiego? Nie rozumiem tego), a jego premiera odbyła się 16 stycznia 2013 na świecie, jednak w Polsce na dużym ekranie ukazał się dopiero 1 marca, gdyż niestety jak to bywa u nas, zawsze dłużej się na coś czeka. Wyprodukowany, jak i również wykreowany został przez amerykańskiego reżysera i scenarzystę Jonathana Levine II. Osobiście pierwszy raz mam styczność z tym otóż reżyserem jednakże muszę przyznać, że nie zawiodłam się na jego pomyśle.

Świat filmowy przerabiał już romanse u wampirów i wilkołaków rozpalające wiele nastolatek na całym świecie. Jednak ile można słuchać o nich? Czy światu się już nie przejedli? A może po prostu lubimy świeżości? Może właśnie takie pytania zadał sobie młody reżyser „Wiecznie żywego” i dlatego ujrzeliśmy romans w świecie zombie? Tego nie wiadomo… Z bliżej nieokreślonej przyczyny przyszedł czas na zombie, a konkretniej mówiąc na jednego z wielu milionów zakażonych tą plagą – uroczego R (Nicholas Hoult). Przypadkowe spotkanie z cudowną Julie (Theresa Palmer) odmieni całą jego „śmierć” w coś niesamowitego… Cały film opowiada o losach R – zombie bez wspomnień, bez imienia, podsiadającego coś, czego nie mają inni – marzenia. Kiedy spotyka wśród ruin opuszczonego miasta dziewczynę, która swoją energią i żywiołowością, ale również chęcią zmieniania świata wyróżnia się na tle szarego, pozbawionego uczuć i nadziei świata.
Między nimi rodzi się uczucie, lecz nie będą mogli utrzymać swojego związku bez walki.

Film jest zrealizowany sprawnie, z dystansem i bardzo przyjemnie się go ogląda (mnie odmienił zdanie na temat filmów z rolą żywych truposzków), ale nie oczekujmy wielkiego humoru, jak wskazywałby jeden z gatunków jego. Obawiam się, że wielbicielom typowych filmów o zombie może on się szybko znudzić, choć uważam, że nie powinniśmy zamykać swoich umysłów tak samo, jak ich nie ograniczać i pozwolić sobie na lekki i przyjemny film „Wiecznie żywy”.

Spotkałam się z komentarzami porównawczymi tgo filmu do „zmierzchu”, co mnie po prostu zadziwia niesamowicie. Wiecie czemu?
Ponieważ, co nie przeczytam, co nie obejrzę, wiecznie słyszę porównania do sagi. Odnoszę wrażenie, że ostatnio świat filmowy i literaturapodzieliły się na czas sprzed „zmierzchu” i czas po nim. Nie rozumiem ani trochę tego, ponieważ saga nie była ani jakimś objawieniem filmowym, ani czymś, z czym nie było wcześniej styczności w literaturze i filmie. Nic niesamowitego ani nadzwyczajnego, aby tak to porównywać. Wszystko gdzie jest coś nadnaturalnego i wątek miłosny jest przyrównywany do jednego i tego samego. Współczuje strasznie współczesnym twórcą, gdyż ciągle są porównywani z książką, którą albo się kocha, albo nienawidzi (co najzabawniejsze najczęściej nienawidzą ją ludzie, którzy nawet nie obejrzeli ani nie przeczytali tej pozycji).

Aleksandra

7526422.3

 

Dodaj komentarz