Na „Skyfall” wybrałam się dopiero ponad dwa miesiące po premierze. Pomimo że bardzo mi się podobał, nie czułam w nim „bondowskiej” atmosfery. Wychowując się z ogromnym fanem tej postaci, oczekiwałam od tej produkcji po prostu czegoś innego. Za to „Spectre” obejrzałam przedpremierowo, niecierpliwie go uprzednio wyczekując. Obejrzenie obu filmów jednego wieczoru jeszcze mocniej uświadomił mi, że to właśnie najnowszy film Sama Mendesa jest bliższy mojemu sercu. To powrót do korzeni, do konwencji. Powrót z klasą, z humorem, z dystansem, z lekkością.

Po wydarzeniach, które rozegrały się w szkockiej posiadłości „Skyfall”, Bond (Daniel Craig) otrzymuje przesyłkę od zmarłej M. Tajemnicza wiadomość kieruje go na trop tajnej organizacji – SPECTRE. Organizacji zrzeszających największych przestępców całego świata.

W nowym Bondzie sporo się dzieje. Oj, dzieje się! Już otwierająca film sekwencja w Meksyku nadaje tempa, które nie zwalnia ani na chwilę przez niemalże 150 minut. Rzeczywistość, w której rozgrywają się przygody agenta 007 to rzeczywistość umowna. Mogą więc pojawiać się w niej pewne cechy, wydarzenia, które w innym kontekście, w innym obrazie wydałyby się nam żałosne i śmieszne. „Spectre” oscyluje wokół absurdu, lecz Sam Mendes dopilnował, aby nie przekroczyć cienkiej granicy kiczu i parodii.

James Bond zwiedza tym razem cały świat – Rzym, Meksyk, Austria, RPA, Londyn… A pewnie i tak nie zapamiętałam wszystkich państw, do których dotarł. W każdym dokonuje spektakularnej rozróby, zabija kilku przestępców, a parę osób ratuje. W najnowszym Bondzie także o wiele więcej mordobicia, którego brakowało mi w „Skyfall”. Realizatorsko świetnie wypadają kolejne sceny pościgów w małych uliczkach, latania samolotem w austriackich Alpach czy bawienie się w kotka i myszkę w dawnej siedzibie MI6. Dynamizm całości nie pozwala odwrócić uwagi od pewnych nielogiczności czy to, że fabuła kuleje na każdym poziomie. Napięcie i wypieki na twarzy utrzymują się od pierwszej do ostatniej sekundy filmu.

Czuć w nim wyraźne pożegnanie. Pożegnanie z Danielem Craigiem jako Bondem, pożegnanie z kolejnym etapem sensacyjnej serii.
Te cztery filmy – „Casino Royal”, „007 Quantum of Solance”, „Skyfall” i „Spectre” – zrealizowane w ciągu ostatnich dziesięciu lat, stworzyły pewnego rodzaju tetralogię, której elementy układają się w spójną całość. Najmocniej wyraża się to w tych dwóch ostatnich, wyreżyserowanych przez Sama Mendesa (przy czym dobrze, że „Spectre” nie został utrzymany w tym samym tonie, co „Skyfall”, ponieważ drugi raz podobna konwencja mogłaby się nie sprawdzić).

Przy całej swojej widowiskowości, to produkcja niesłychanie zabawna. Mendes postawił na o wiele lżejszy ton całej opowieści, potraktował Bonda z dystansem, na który zasługuje. Nie zabrakło więc całego mnóstwa ciętych ripost, „sucharków” Q czy szydzenia z wieku 007. Niejednokrotnie pojawia się także komizm sytuacyjny, do którego przyczyniają się w dużej mierze doskonali aktorzy.

„Spectre” to takie swoiste „the best of Bond”. Fani serii będą skakać z radości, ci, którzy ją śledzą z przyzwyczajenia również. Roi się tutaj bowiem od odniesień do poprzednich filmów opowiadających o MI6 i programie 00. Wspomnieć wystarczy, chociażby scenę kolacji i walki w pociągu, białego kota, efektowne wyrzucanie „tego złego” z helikoptera, pościg wzdłuż Tybru, nietypowe miejsce siedziby przestępczej organizacji. A to tylko te, które wychwyciłam bez przypomnienia sobie (trochę pomógł mi w tym także mój towarzysz) poprzednich odsłon serii. Pojawia się także oczywiście kilka kolejnych wariacji na temat zamawiania martini oraz mówienia „Bond. James Bond”. I nic z tego nie wypada żałośnie czy nieznośnie kiczowato! To film, który został także fenomenalnie zagrany. Począwszy od Craiga, który zdaje się być kwintesencją tego, co powinna sobą reprezentować ta kultowa postać – dżentelmen z szelmowskim uśmiechem, który ratuje świat, a przy okazji panny w opałach. Dzięki niemu także niesłychanie naturalnie wybrzmiewają sceny komediowe. Nieźle wypada także Christoph Waltz w roli szwarccharakteru, który wprowadził pewną świeżość do odgrywanej postaci (w końcu po raz ostatni Ernst Stavro Blofeld pojawił się w filmie „Diamenty są wieczne”  1971 roku) – choć niektórzy fani mogą mieć odmienne zdanie. W krótkim epizodzie (szkoda, że nie zagościła w filmie na dłużej) pojawia się także Monica Belluci, która jak zawsze rozbraja swoim seksapilem, niezależnie od wieku. Dzięki krótkiej scenie stała się także najstarszą „dziewczyną Bonda”. Ralph Finnes ma kilka wybornych wejść, błyszczy ciętymi ripostami, z godnością zastępuje Judi Dench, mimo że charakteryzują go zupełne inne cechy. Więcej ekranowego czasu dostają także Ben Whishaw i Naomie Harris w rolach Q i Moneypenny. To kwintesencja tych postaci i mam nadzieję, że oboje pojawią się w kolejnych częściach. Andrew Scott w kilku scenach prezentuje to, co ma najlepszego do zaoferowania – czyli wypada bezbłędnie jako koleś bez skrupułów. Pomimo wszechobecnych zachwytów, Lea Seydoux nieco mnie irytowała. Stworzyła intrygującą kreację, lecz w którymś momencie wydała mi się przesadzona.

Craig i Mendes zrobili dobrze serii o agencie 007. Jeśli to faktycznie ich pożegnanie z Bondem, Jamesem Bondem, to nie mogłoby się ono odbyć lepiej. Wydaje mi się, że ta odsłona może solidnie podzielić widzów. Ci, którzy byli zachwyceni „Skyfall” niekoniecznie docenią zalety „Spectre” – i na odwrót. Najnowszy Bond jest po prostu bardziej… bondowski.  To powolny powrót do konwencji, którą uwielbiają miliony na całym świecie. Bond ma być przecież przede wszystkim znakomitą rozrywką i tym właśnie jest „Spectre”. Rozrywką stworzoną z klasą i realizatorskim kunsztem, którą znakomicie, szybko, z uśmiechem na ustach się ogląda.

Ewa Nowicka

Ikona wpisu pochodzi ze strony: http://www.gamezone.com/news/james-bond-s-home-at-sony-no-longer-a-certain-thing-following-spectre-s-release-3427215

Spectre=-plakat

 

Dodaj komentarz