Odkąd niemalże wszystkie polskie radia lansują głównie elektroniczne hity, zapominając w zupełności o ogólnie pojętym gatunku muzycznym, jakim jest rock, ciężko odnaleźć w naszym kraju te nieco bardziej interesujące brzmienia. No cóż, może nie ciężko, ale z pewnością trudniej niż odkryć np. Calvina Harrisa (który notabene niegdyś tworzył o wiele lepsze utwory). Zaskoczeniem więc okazało się dla mnie spotkanie z zespołem Steel Velvet. Bo jak ogólnej uwadze i nawet tym bardziej alternatywnym ogólnopolskim stacjom mógł umknąć fakt, że gdzieś w województwie podkarpackim (dokładnie w Strzyżowie) grupa młodych muzyków tworzy hard rocka z prawdziwego zdarzenia? A tym bardziej to, że udało im się wydrać album koncertowy?

Steel Velvet to grupa czterech młodych muzyków, którzy stworzyli formację pod koniec 2008 roku. Paweł Soja (bas/wokal), Dominik Cynar (gitara), Mariusz Belcer (gitara) i Robert Ziobro (perkusja) inspirują się brzmieniami z przełomu lat 70. i 80. W szczególności czerpią z twórczości Bon Jovi, Van Halen czy Whitesnake. Do tego momentu wydali „Demo 2009”, debiutancką płytę „LuZ” w 2011 roku oraz najnowszy album z zeszłego roku – „Chwila”. Krążek „Live” to unikatowy zapis koncertu na radiowej scenie.

Gdy przyjrzymy się bliżej muzycznemu rozwojowi kapeli, zauważymy, że od pierwszych utworów do tych najnowszych, znacznie się podszkolili tekstowo. Kompilacja najlepszych kawałków z krótkiego, acz porządnego dorobku, którą hardrockowcy wykonali na koncertowym albumie to prawdziwy energetyczny miszmasz, ukazujący także dwa oblicza zespołu. Po pierwsze – chłopaki prezentują się jako niefrasobliwi motocykliści, lubujący się w imprezach, zlotach i dość hedonistycznym życiu. Po drugie – przez kilka lat zdołali dorosnąć, przeżyć jakieś zawody miłosne (w domyśle), więc piszą romantyczne, poetyckie teksty o miłości, o potrzebie bycia z kimś, o „niej”. Zdecydowanie bardziej przemawia do mnie druga strona zespołu – ta bardziej liryczna.

Zanim przesłuchałam po raz pierwszy „Live” zapoznałam się z twórczością Steel Velvet, na tyle, na ile mogłam. Gdy porównałam albumy studyjnie z tym koncertowym z wielką radością stwierdziłam, że hardrockowy zespół o wiele lepiej wypada na żywo. Na wielki plus należy zaliczyć także to, że wszystkie teksty są pisane w ojczystym języku – cieszy, gdy polscy muzycy nie silą się na bycie poliglotami. Za to od strony instrumentalnej płyta obfituje we wręcz doskonałe solówki, które równie dobrze mogłyby zostać wykonane przez najznamienitszych rockowych twórców. W dodatku głos Pawła Soi jednocześnie sprawdza się w balladach, jak i w bardziej wymagających, gardłowych fragmentach.

„Piekielny hol” mocnym riffem bardzo dobrze sprawdza się jako utwór otwierający album. Najsłabiej z całego zestawienia, przez wątpliwej jakości warstwę tekstową, wypada zdecydowanie „Motoru Ryk”. Teksty z ich pierwszej płyty oraz dema są ewidentnie słabsze od tych, które znalazły się na „Chwili” – wystarczy porównać chociażby emocjonalną „Julie” lub tytułowy utwór właśnie z „Motoru Rykiem”. Znalazło się i miejsce dla klasycznej, nieco przygnębiającej, lecz cudownie zagranej ballady („Anioł”), jak i dla kilku coverów („Guilty of Love” – Whitesnake, „Burning for Love” – Bon Jovi, „Breaking All the Rules” – Peter Frampton).

Chłopaki ze Steel Velvet grają klasycznego hard rocka, bez zbędnego „przesadyzmu”, nadmiaru innowacji czy kombinowania. Czternaście utworów, które znalazły się na koncertowym albumie „Live” to świetnie skomponowana mieszanka romantyzmu, przygnębienia, beztroski i siły. Młody zespół wzbudza szacunek swoimi umiejętnościami, muzyką i tym, że wszystko u nich doskonale się zgrywa – gitara z wokalem, ujmujący tekst z mocnym brzmieniem. Chłopaki z podkarpackiego robią naprawdę „dobrą robotę” i mam nadzieję, że uda im się kiedyś szerzej zaistnieć na polskiej scenie muzycznej. Będę mocno za nich trzymała kciuki!

steel-velvet-okladka

Dodaj komentarz