Już na papierze film Daniela Espinosy wyglądał jak krzyżówka kilku innych znanych i lubianych przedstawicieli gatunku. Fabularnie, pomijając umiejscowienie akcji, przypomina kultowe „Coś” Carpentera. Przez stan nieważkości, z którym bohaterowie zmagają się przez cały film i dzięki przepięknym zdjęciom, można dostrzec też podobieństwa do „Grawitacji” Alfonso Cuaróna. Natomiast w wąskich, zaciemnionych korytarzach, gęstej atmosferze i obcym z innej planety próbującym zabić wszystkich na pokładzie, wyraźnie czuje się też ducha „Obcego” Ridleya Scotta. Jak widać twórcy Life ani przez chwile nie silą się na oryginalność, częstując widza znanymi i oklepanymi schematami. Co zaskakujące, wcale nie oznacza to, że film Daniela Espinosy nie jest obrazem w pełni satysfakcjonującym…
Szóstka astronautów przebywających na międzynarodowej stacji kosmicznej, przechwyca kapsułę badawczą z Marsa, w której mogą znaleźć pierwsze namacalne dowody na istnienie życia pozaziemskiego. Próbki gleby z Czerwonej Planety nie pozostawiają wątpliwości – nie jesteśmy sami w kosmosie! Po wytężonych staraniach brytyjskiego mikrobiologa, Hugha, załoga wybudza mikroskopijną komórkę ochrzczoną imieniem „Calvin”. Jednak początkowo urocza, z zainteresowaniem podchodząca do otoczenia obca forma życia, niepokojąco szybko się rozrasta, przybierając coraz bardziej zaawansowany kształt i wykazując coraz większą inteligencję. Każdy kolejny posiłek sprawia, że jest większa i bardziej niebezpieczna. Załoga jest świadoma ryzyka, jakie wiąże się z tego typu badaniami, ale jak można się domyślić, ostatecznie ciekawość wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Pech chce, że nieznany organizm w końcu wydostaje się na wolność. Wygłodniały stwór, aby przetrwać musi zacząć zabijać, a orbitująca w blaszanym więzieniu szóstka kosmonautów, nie ma dokąd uciec. Co będzie dalej chyba już wiecie, prawda?
Life jest ciekawym przykładem filmu, który mimo schematyczności i sporej przewidywalności, jednocześnie potrafi utrzymać w napięciu na tyle, aby dało się go oglądać z uwagą od pierwszej do ostatniej minuty seansu. Ciasne, niewygodne korytarze stacji kosmicznej w których osadzono większość akcji, doskonale podkręcają i tak solidnie podbudowaną dobrymi zdjęciami, montażem i muzyką gęstą atmosferę. Klaustrofobiczna scenografia zostaje perfekcyjnie wykorzystana do ukazania, w jakim potrzasku znaleźli się bohaterowie, a gdy wraz z nimi w stanie nieważkości dryfujemy po wąskich pomieszczeniach, trudno nie rozglądać się nerwowo w poszukiwaniu czającego się w zaciemnionych rogach zagrożenia.
Podobać się może również sposób, w jaki zaprojektowano obcego. Rozwijający się na przestrzeni fabuły stwór ewoluuje na naszych oczach z małej komórki, w sporych rozmiarów inteligentnego drapieżnika. Co najważniejsze, unikając nadania obcemu humanoidalnych kształtów czy typowo ludzkich cech, stał się on jeszcze bardziej intrygujący, nieprzewidywalny i przede wszystkim – realistyczny.
Aktorsko film prezentuje się przyzwoicie, na poziomie, choć bez wielkich fajerwerków. Lekkie pretensje miałbym tylko do Jake Gyllenhaala, który wyraźnie gra tu na pół gwizdka, a który wieloma innymi rolami udowodnił, że stać go na dużo, dużo więcej. Nie ma co się jednak w tym filmie zbytnio zgłębiać w aktorstwo. Wszak mamy tu do czynienia z konwencją survivalu, a w niej nie można za bardzo przywiązywać się do bohaterów. Zresztą, ilość debilnych decyzji i nielogicznych rozwiązań – również wpisanych w DNA tego gatunku – potrafią szybką zdystansować nas od każdego z nieszczęśników.
W Life zdecydowanie nie ma ani nic odkrywczego, ani nic w jakikolwiek sposób odświeżającego i tak eksploatowany już gatunek kosmicznego survivalu. Jednak mimo to, jest to wciąż dobrze zrealizowana, trzymająca w napięciu produkcja, z której oglądania da się czerpać szczerą satysfakcję. Doskonała przystawka przed majową premierą nowego „Obcego”.