Grudzień 2015 roku był najdziwniejszym w moim życiu. Zamiast choinek, prezentów i świątecznych kolęd miałam w głowie jedynie „Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy”, siódmą część znanej na całym świecie sagi. Przyznam, że nie miałam okazji zobaczyć jej wcześniej, a może i nie chciałam, czekając aż opadnie bitewny kurz po walce o miejsca na sali, i okulary 3D. Zresztą – pomimo posiadania sporej ilości drobnych gadżetów związanych z tą serią – nigdy nie byłam jej psychofanką. Śmiejcie się, ale być może to dopiero wyczekiwana przez jedenaście lat kontynuacja sagi, do tego doprowadzi.

Akcja filmu rozgrywa się 30 lat po wydarzeniach z „Powrotu Jedi”. Świat – nieustannie trawiony wojną pomiędzy jasną i ciemną stroną mocy, choć pod innymi nazwami – poszukuje mapy, która miałaby wskazać miejsce kryjówki Luke’a Skywalkera (Mark Hamill). Pilot rebelii Poe Dameron (Oscar Isaac) wchodzi w posiadanie ostatniego z jej fragmentów, jednak na skutek interwencji wrogów zmuszony jest ją ukryć. Sam trafia w brutalne kleszcze Najwyższego Porządku i Kylo Rena (Adam Driver). Na nic zdaje się w tej kwestii niespodziewana odsiecz z rąk nieco zagubionego Finna. Przypadkiem jednak (czy aby na pewno?) los krzyżuje byłego szturmowca z Rey (Daisy Ridley) oraz robotem BB-8. Zmuszeni do kolejnej ucieczki trafiają wkrótce na Hana Solo (Harrison Ford) i Chewbacca. Wygląda na to, że historia lubi się powtarzać. Jednak czy bohaterowie pokonają zagrożenie tylekroć większe (dosłownie) od poprzedniego?

Pisanie recenzji „Przebudzenia Mocy” bez wcześniejszego odbycia setki pojedynków na miecze świetlne, czy po prostu obejrzenia całej serii po dziesięć czy dwadzieścia razy to spore ryzyko. To jak spanie na gołej ziemi w centrum lasów tropikalnych, jak zaglądanie do gawr w okresie zimowym, jak próba ocierania śliny kipiącej z paszczy wzburzonego psa. No bo jak fanka popkultury, bywalczyni na większości blockbusterowych seansów i miłośniczka konwentów mogła do tej pory nie kochać „Gwiezdnych Wojen”? I jak może o tym otwarcie pisać? I to w dodatku tak późno? Najwyraźniej to jakiś defekt osobowości.

Chociaż świat bardzo chciałby, żeby „Przebudzenie Mocy” okazało się żywą legendą i z miejsca wpisało do kanonu filmowego, to ja mam w tym względzie mieszane uczucia. Jasne, siłą poprzednich odsłon i siódma część sagi tkwi już w kinematograficznej świadomości, niemniej nie jest to realizacja, która udźwignęłaby pokładane w niej nadzieje. Nie sądzę zresztą, żeby jakakolwiek produkcja była w stanie sprostać tak ogromnym oczekiwaniom. „Przebudzenie Mocy”, chociaż naprawdę świetnie się je ogląda, to rzecz miejscami boleśnie wtórna, a i cały szkielet filmu jest łudząco podobny do tego, co „Gwiezdne Wojny” już widzom oferowały. Nie jest to znowu taka oczywista wada, w końcu fani sagi liczyli na bardzo konkretne rozwiązania, na pewnego ducha filmu i powrót do emocji z przeszłości. Pod tym względem, wspomniana wtórność, jest więc subtelną zaletą.

Dla mnie jednak najwartościowszym elementem „Przebudzenia Mocy” – poza warstwą wizualną, muzyczną i fantastyczną rozrywką – jest to, co stało się z głównymi bohaterami; a dokładniej to, jak J.J. Abrams poprowadził ich wątki. Gdy patrzę na Hana Solo czy Leię, nadgryzionych już zębem czasu, budzi się we mnie jakaś tkliwość, czułość i melancholia. Widać ją też wyraźnie w ich oczach – nieco już przyblakłych, ale bardziej świadomych niż kiedykolwiek wcześniej. Kreacje bohaterów to w ogóle mocny punkt produkcji – ich motywacje niekoniecznie są oryginalne (czy oryginalnie wygrywane), ale jednak złożone. Dodatkowo cieszy i urzeka wyważony humor i lekkie poszturchiwanie starych kontrastów np. wiekowych. Wyraźnie widać też, że istotne, acz drugoplanowe, postaci również doczekają się wartościowego rozbudowania.

Coraz mniej sensu widzę w opisywaniu warstwy wizualnej blockbusterowego kina, które trzyma mocny poziom, jakkolwiek daleki od rewolucji. „Przebudzenie Mocy” balansuje w tej sferze na granicy nastrojowego retro – odnoszenia się do aspektów poprzednich odsłon sagi – a umiejętnego wykorzystania „naturalności” współczesnych osiągnięć technologicznych. Oglądając serię od początku, widz nie powinien doświadczyć bolesnego przejścia od technicznego zacofania do nowoczesnego olśnienia. Nie zrozumcie mnie źle, to nie tak, że „Przebudzenie Mocy” nie wykorzystało potencjału współczesnych osiągnięć. Wprost przeciwnie. Zamiast szpikować obraz kolejnymi zabawkami, postawiono tutaj na przemyślaną strategię. Chciałoby się dodać tutaj – wreszcie.

„Przebudzenie Mocy” to świetne otwarcie nowej trylogii, w którym widzowi dano szansę na pożegnanie się z przeszłością. Chociaż całość jest niezwykle dynamiczna, to zdarzają się momenty nieco rozwlekłe. Ale i to zostało starannie zaplanowane. To chwile na złapanie oddechu, porównania, zamyślenia i ciche pożegnanie z tym, co było, by zrobić miejsce dla tego, co będzie. Jestem przekonana, że kolejne „Gwiezdne Wojny” rozłożą mnie na łopatki.

Alicja Górska

Gwiezdne-wojny-przebudzenie-mocy-okladka

 

Dodaj komentarz