Rzadko zdarzają się powieści pozostawiające czytelnika bezradnym wobec egzystencjalnej grozy, jaka się z nich wyłania. Taką książką bez wątpienia jest Drach Szczepana Twardocha. To narracja pod pewnymi względami inna od Morfiny wypełnionej skrajnymi odczuciami bohaterów uwikłanych w historię i w polskość, dodajmy, opresyjną, narzuconą polskość. Zresztą każda książka tego pisarza jest inna, choć Szczepana Twardocha zdaje interesować przede wszystkim uwikłanie jednostki w proces dziejowy. Ciężko też wpisać najnowszy tekst autora Wiecznego Grunwaldu w jakikolwiek nurt prozy nawiązującej tradycyjną komunikację pomiędzy pisarzem a odbiorcą. Fragmentaryczna, nielinearna narracja obejmująca jednoczesność powieściowych zdarzeń rozgrywających się na przestrzeni trzystu lat, a w retrospekcji sięgająca do pierwszej połowy XV wieku, sprawia, że Drach jest powieścią totalną. Liczne wątki, dygresje, szarpana fabuła wkomponowane zostały w rozdziały płynnie przechodzące pomiędzy stuleciami i dekadami. Wydarzenia umiejscowione w świece przedstawionym dzieją się zatem naraz. Tak więc narrator raz opisuje losy Jozefa Magnora na frontach I wojny światowej, dogorywanie żołnierzy we flandryjskim błocie, by za chwilę zrelacjonować fragment z życia jego potomka, bogatego architekta o nazwisku Nikodem Gemander w roku 2014. To znów snuje refleksje o międzywojennym Śląsku targanym tożsamościowymi konfliktami, by po chwili przerazić czytelnika traumatycznym w swej istocie doświadczeniem Ernsta – syna Jozefa – w ostatnich dniach II wojny światowej. Drach widzi i wie wszystko. Jeden dzień, godzina, rok czy stulecie – nie ma dla narratora różnicy. Ten narrator wyłania się jako autorsko przemyślany metafizyczny konstrukt obdarzony świadomością totalną oraz nieskończenie pojemną pamięcią. Przemyślany w tym sensie, że tłumaczący niejako szereg rozwiązań fabularnych. Czas w jego opowieści jest kategorią umowną i – jak częstokroć powtarza – nic nie ma znaczenia, wszystko jest jednym…
Forma ostatniej książki pilchowickiego pisarza imponuje. To kawał solidnego, literackiego rzemiosła. Powieść Twardocha zaczyna się – jak autor powiedział – tam, gdzie kończy się Morfina, a o jej powstaniu zadecydowała jakaś nieokreślona kompulsywność. Jak zwierzył się Justynie Sobolewskiej w wywiadzie dla „Polityki”, po prostu musiał taką książkę napisać. Przeciwstawia Morfinie jednak chłodną, zdystansowaną narrację snutą przez bestię-smoka (po niemiecku drache), a więc narrator jest uwikłanym historycznie i kulturowo symbolem śląskiej ziemi, po której stąpają bohaterowie, o których mówi. Stopy Jozefa w moim ciele. Gela. Ojciec Geli. Ernst. Stanisław. Nikodem. Sarny. Drzewa. Wszystko w moim ciele. Jednocześnie. Śląsk jako bestia – intrygująca metafora. Jednak redukowanie Dracha jedynie do powieści o Śląsku byłoby zbytnim uproszczeniem. To książka o ludzkim losie i wpisanej weń totalności istnienia. O tym, co w człowieku pierwotne, instynktowne i determinujące. Nieprzypadkowo pisarz dekonstruuje to, co stanowi o człowieczeństwie. Rozmontowuje wszelakie afirmujące je definicje. W ten sposób zmusza nas do dyskusji, bo przecież wszystko, co czynią ludzie, to ich czyny. Te słowa pisarza stanowią w jakimś sensie klucz do tej przewrotnej powieści. Spotkamy się w niej często z nijak nieumotywowanym, niewysłowionym bestialstwem tkwiącym gdzieś głęboko w naturze człowieka (przykładowo: wątek Jozefa i jego młodej kochanki Caroline, niczym wyjęty
z kroniki kryminalnej).
Jak już wspomniałam, w książce sąsiadują sekwencje zdarzeń z różnych czasów i miejsc. Ów narracyjny chaos jest jednak pozorny. Powieść bowiem układa się w spójną całość, w historię związku Ślązaków z ich ziemią. Trudnym zadaniem odbiorcy jest – mówiąc językiem Ingardena – skonkretyzować tę fragmentaryczną opowieść, dopełnić jej puste miejsca tak, by ją zrozumieć. W tym przypadku to sztuka wcale niełatwa. Lektura stawia opór. I dobrze, gdyż jest poznawczym wyzwaniem. Twardoch nie redukuje materii historyczno-psychologicznej, jednak jest to książka napisana wbrew mitografii i przeciw historii. Zasadniczą cechą Dracha jest brak pisarskich motywacji w tworzeniu jakiejkolwiek mitologii założycielskiej Śląska. Opisując trzy stulecia z życia mieszkańców tamtych ziem, wskazuje Twardoch na wiodący problem swojej twórczości – niejednoznaczność i skomplikowania tożsamościowe postaci literackich, a nie ucieka w łatwą mitologizację. Takowe tożsamościowe rozdarcie mieli i Konstanty Willemann z Morfiny, i Paszko z Wiecznego Grunwaldu. Dla Ślązaków z Dracha narodowość jest kwestią wyboru. Dla przykładu jeden z bohaterów ostatniej narracji Twardocha, Adalbert Czoik zadeklarował swoja polskość, dla jego córki decyzja ta nie będzie już tak oczywista. Inni bohaterowie Dracha uciekają od jednoznacznego określenia swojej narodowej przynależności. Polsko-niemiecko-śląski tygiel odzwierciedlony został w warstwie leksykalnej powieści napisanej w tych właśnie językach. Do fragmentów w języku niemieckim i w śląskim dialekcie pisarz nie umieścił przypisów. Ma ten językowy kolaż wyrażać głębokie poczucie obcości oraz podkreślać zróżnicowanie kulturowe tej ziemi.
Opowieść snuta przez dracha jest okrutna i nie dająca nadziei. Bohaterowie ogołoceni zostali z własnego życia i historii, uwięzieni w totalności wspólnego losu, pozbawiającego jednostkę wyróżników świadczących o ich odrębności. To jest największą, pesymistyczną konstatacją płynącą z ostatniej, genialnej w moim odczuciu, narracji Szczepana Twardocha. Ogrom doświadczeń i traumatycznych doznań nie czyni bohaterów ani mądrzejszymi, ani bardziej odpornymi na przeciwności losu. Większość z nich nie usiłuje dociekać sensu swego istnienia, zdają się biernie czekać na to, co przyniesie życie. Takie są nie tylko kobiece bohaterki Dracha (Valeska Bielówna, żona Jozefa czy Caroline Ebersbach, jego kochanka; w pewnym sensie także i jej matka) tak odmienne pod względem autoafirmacyjnej samoświadomości od twardych heroin Morfiny. Fikcja Twardochowa skierowana jest zatem przeciw historii z oczywistego powodu. Tragiczna historia Śląska nie potrafi nadać sensu egzystencji jego mieszkańcom, uświadomić im kim są, nie jest zdolna zbudować im twardej tożsamości.
Słusznie zatem widnieje na okładce powieści, że jest to wymykająca się regułom saga z ziemi przeklętej. Powiedziałabym, iż to nawet pewnego rodzaju antysaga. Jedną z nadrzędnych reguł gatunkowych sagi jest ciągłość czasu. U Twardocha brak takiego temporalnego continuum. Wszystko dzieje się w jednym czasie, ale w różnych miejscach. Jak zapowiada wydawca, w istocie to powieść – krwawa, miłosna, pierwotna, totalna. Gorąco polecam czytelnikom mierzącym się w literaturze z zagadnieniami skłaniającymi do namysłu i pogłębionej refleksji.