hb2Kilka dni temu 90. urodziny obchodził Harold George Bellanfanti, Jr., lepiej znany jako Harry Belafonte, jeden z nielicznych Amerykanów, o którym śmiało można powiedzieć, że jest artystą world music.
Po raz pierwszy zetknąłem się z muzyką Harry’ego Belafonte w dość niecodziennych okolicznościach. Był to początek lat 90., okres transformacji w Polsce. Prawdziwy boom przeżywały wtedy wypożyczalnie video, a oglądało się głównie to, co nie było wskazane za czasów PRL, czyli kino amerykańskie. Dwoma najpopularniejszymi w tamtym czasie filmami były „Top Gun” z Tomem Cruisem oraz „Beetlejuice”, czyli „Sok z żuka”, megagłupawa komedia Tima Burtona. I właśnie w jednej ze scen „Beetlejuice’a” podczas rodzinnej kolacji pani domu, grana przez Geenę Davis, zaczyna śpiewać męskim głosem bardzo egzotyczny utwór ze słowami „Come, Mister tally man, tally me banana”, co dla mnie ewidentnie brzmiało jak „Dali mi banana”. Prawdę mówiąc, byłem przekonany, że oryginalny utwór pochodzi z Afryki. Tymczasem piosenka „Day-O”, znana też jako „Banana Boat Song”, była starym jamajskim utworem śpiewanym przez pracowników na plantacjach bananów. Jako pierwszy „Day-O” nagrał gwiazdor calypso z Trynidadu, Edric Connor. Wersja Harry’ego Belafonte była którąś z kolei, ale to właśnie Amerykanin rozsławił to nagranie. Trzeba dodać, że związki wokalisty z Karaibami nie były luźne, bo choć przyszedł on na świat w nowojorskim Harlemie, to jego rodzice urodzili się na Jamajce. I ta Jamajka, te Karaiby, pozostały w głowie Harryego na długie lata, mocno odbijając się na twórczości nowojorczyka.
Tymczasem Harlem lat 30. i 49. XX w. przeżywał artystyczny rozkwit. Nocne kluby z muzyką jazzową na najwyższym poziomie czy choćby American Negro Theater (ANT) – te miejsca nie były obce Harry’emu Belafonte. I wcale nie chodziło tu o odwiedziny jako widz, bo syn jamajskich imigrantów grywał zarówno jako aktor na deskach ANT, jak i występował wokalnie tej samej nocy i w tym samym miejscu co Charlie Parker, Max Roach czy Miles Davis.
Belafonte nie został rozsławiony przez piosenkę „Day-O”, bo już nagrana 3 lata wcześniej piosenka „Matilda” została pierwszym wielkim hitem z Karaibów, który zaistniał w Stanach Zjednoczonych. Oryginalnym wykonawcą „Matildy” był trynidadzki pionier calypso King Radio. Wydana w 1956 r. płyta „Calypso” stała się pierwszym albumem w historii muzyki sprzedanym w ponadmilionowym nakładzie (31 tygodni na pierwszym miejscu Billboardu, 99 tygodni, czyli prawie 2 lata, w samym zestawieniu!). Oczywiście po sukcesie płyty „Calypso” Belafonte został w USA okrzyknięty królem tego gatunku muzycznego, mimo że nigdy w swoim życiu nie zdobył tytułu Calypso King w czasie corocznych zawodów muzycznych organizowanych od 1911 r. na Trynidadzie i Tobago.
Trzecim karaibskim przebojem z tamtych czasów była kolejna piosenka niewymyślona przez Belafonte. Tym razem utwór „Jamaica Farewell” utrzymany był w stylu mento. Mento czy calypso, dla przeciętnego Amerykanina nie miało to znaczenia, oba gatunki były jednakowo egzotyczne. I ta pozorna egzotyka charakteryzowała przez długie lata Harry’ego Belafonte. Obok utworów gospel, blues czy amerykańskich standardów nadal nagrywał on takie utwory jak „Mama Look a Boo-Boo” (oryginalne nagranie: „Boo-Boo Man” Lord Melody) albo „Jump in the Line” (w oryginale Lord Kitchener „Shake, Señora”). Dla niektórych sporym szokiem było zaśpiewanie przez czarnego nowojorczyka starej żydowskiej pieśni „Hava Nagila”. Trzeba jednak od razu dodać, że dziadkowie piosenkarza od strony ojca były sefardyjskimi Żydami, o czym z rozmaitych powodów nie mówi się zbyt głośno. „Hava Nagila” Belafonte jest jednym z najbardziej cenionych wykonań. Tak więc śmiało można powiedzieć, że Harry Belafonte to największy artysta muzyki world ze Stanów Zjednoczonych. To bez dwóch zdań.
Oczywiście calypso, minto czy tradycyjne pieśni żydowskie to jedynie niewielki procent twórczości dziarskiego dziewięćdziesięciolatka. Belafonte grywał z powodzeniem w filmach (by wymienić choćby musical „Carmen Jones” z 1954 r. czy „Kansas City” Roberta Altmana z 1996 r.), prowadził programy telewizyjne (np. „Tonight With Belafonte”), aktywnie walczył o równouprawnienie Afroamerykanów, brał udział w walce z głodem (współautor nagrania „We Are the World”) i epidemią wirusa HIV na świecie, a także wspierał swymi wypowiedziami kandydatury amerykańskich polityków z obozu Demokratów. Doprawdy, jego dokonaniami można byłoby obdzielić kilka biografii. W 1994 r. Belafonte otrzymał Narodowy Medal Sztuki.
Długo szperałem w necie, lecz nie znalazłem ani jednej wzmianki świadczącej o tym, że Belafonte odwiedził kiedyś nasz kraj. Widać bardziej opłaca się zapraszać „gwiazdy” pokroju Rihanny, Justina Biebera czy Ariany Grande. Rzecz jasna Belafonte wytrzyma bez zobaczenia Polski, ale czy Polacy udźwigną smutny fakt, że artysta tej miary nigdy nie był w naszym kraju – to już inna historia.

Harry Belafonte
Pełne nazwisko: Harold George Bellanfanti, Jr.
Ur. 01.03.1927 r. – Nowy Jork, Nowy Jork, USA.
Trzykrotne żonaty: 1. Marguerite Byrd (18.06.1948-28.02.1957, rozwód), 2 córki: Adrienne i Shari Lynn (ur. 22.09.1954); 2. Julie Robinson (08.03.1957-2008, rozwód), 2 dzieci: córka Gina (ur. 08.09.1961) oraz syn David (ur. 30.09.1957); 3. Pamela Frank (od IV 2008).
Wybrane płyty: „Belafonte” (1956), „Calypso” (1956), „Belafonte Sings of the Caribbean” (1957), „Swing Dat Hammer” (1960), „Jump Up Calypso” (1961).
Ważniejsze utwory: „Matilda” (1953), „Jamaica Farewell” (1956), „Day-O (Banana Boat Song)” (1956), „Jump in the Line” (1961), We Are the World” z innymi artystami (1985).
Strona na FB: www.facebook.com/harrybelafonte

Dodaj komentarz