Islandzki fenomen: nieznany autor, małe wydawnictwo, brak promocji, a mimo to najlepsze miejsca na stołach promocyjnych sieci księgarń Waterstones i światowy sukces! Dlaczego?
Mamy tu trochę historii – zarówno w fikcyjnej postaci Hrólfura, znanego pisarza, jak i w sięgających w przeszłość korzeniach bohaterów, ich losów wojennych i powojennych, specyfiki przeprowadzek pomiędzy Danią a Islandią, różnic językowych, boomu śledziowego i zaprzestania połowów, a także wydarzeń najnowszych, czyli kryzysu bankowego i protestów w stolicy.
Odniosłem wrażenie, że sama obecność w osi zdarzeń jest odbiciem tego, że każdy gra tam rolę – czy to społeczną, czy zakłada maskę mającą coś ukryć. Sam policjant, impulsywnie kontynuujący śledztwo, przyjmuje nierzadko maskę narzuconą przez skojarzenie go z jego poprzednio zamierzoną profesją – dobrotliwego, cierpliwego duchownego.
Autor umiejętnie myli tropy, pozwalając czytelnikowi wyprowadzać się na manowce własnym kombinowaniem i próbami zbyt szybkiego wyciągania wniosków. Mruga też okiem z każdym kolejnym klepnięciem pechowego ramienia Ariego.
Imiona. Wiem, inny język i trzeba się przestawić, ale w pewnym momencie miałem absurdalne wrażenie, że to imiona tolkienowskich krasnoludów.
Zimno, śnieg, klaustrofobiczne odcięcie od świata, gazety dochodzące z opóźnieniem – ale za progami domów kawa i ciasto, w lokalnym sklepie miły sprzedawca i świeże ryby. Wolontariusze wystawiający spektakle i ich głęboko ukrywane tajemnice, stanowiące rysy na obrazie zżytej społeczności. Biel śniegu, czerwień krwi. Doświadczony Tomas i stawiający pierwsze kroki Ari. Zderzające się kontrasty malują wyraźny obraz cichego zakątka Islandii i tragicznych wydarzeń z bezwględną precyzją i ostrością.
Układy są dość skomplikowane i pełne emocji, a akcja przyspiesza zmierzając ku finałowi.
Pierwszy tom cyklu „Mroczna wyspa lodu” czyta się z zaciekawieniem i chce się więcej – czekam na kontynuację. Jakie wybory podejmie budzący sympatię, choć tak naprawdę niezbyt dobry Ari? Czy spotkamy ponownie tych samych ludzi?