Nie bez przyczyny Charlesa McCarhty’ego znawcy jego twórczości nazywają następcą Williama Faulknera – bodaj najwybitniejszego pisarza północnoamerykańskiego. Czytając „W ciemność” nie mogłam się opędzić od narzucającego się z każdą przewróconą stroną skojarzenia – sposób konkretyzowania się w mojej wyobraźni opowiedzianej przez Cormaca historii nachalnie kierował mnie ku „Światłości w sierpniu”
noblisty z Missisipi.

Fabuła „W ciemność” nie jest skomplikowana. Miejscem akcji jest bliżej nieokreślone miejsce położone, jak dowiadujemy się z ust Rinthy
i Culli, w okręgu Johnson nad Chicken River. Akcja powieści rozkręca się od momentu, gdy ciężarna Rinthy rodzi dziecko, którego przeznaczeniem wydaje się być śmierć z głodu i wyziębienia – Culla Holme wynosi je bowiem do lasu, by tam umarło. Nie wiadomo, co kieruje postępowaniem Culli, czy pewność mężczyzny,
że wraz z siostrą nie będą w stanie zapewnić maleństwu godnej egzystencji, czy też świadomość, że jest ono owocem kazirodczego grzechu. Szczęśliwym (?) trafem na porzucone dziecko natrafia druciarz, za którego sprawą chłopczyk trafia do mamki. Jednak gdy Rinthy odkrywa kłamstwo brata (wmówił jej, że syn zmarł przy porodzie) postanawia ona udać się w pełną udręki i niewygody wędrówkę w poszukiwaniu dziecka. Jej śladem podąża również Culla oraz … trzech nieznajomych, w rękach których spoczywa przeznaczenie malucha, pośrednio również dalsze życie Rinthy i jej brata. Podróż rodzeństwa przez dzikie, amerykańskie pustkowia, rozrzucone wśród lasów upadające sioła i zakurzone miasteczka jest dla mnie swoistą trawestacją wędrówki Christmasa i brzemiennej Leny z „Światłości w sierpniu”.
Choć to dopiero moje pierwsze spotkanie z McCarthy’m widzę, że wpływ Faulknera na jego prozę jest znaczący. Tak, jak mistrz, do którego jest porównywany, Cormac to wytrawny znawca ludzkiej duszy i drzemiących w jej wnętrzu potworów. Galeria charakterów stworzonych przez autora, a wyjętych niczym z najlepszych tradycji gotyckich, determinuje klimat i nastrojowość powieści. Beznosa staruszka-wiedźma, odziany w łachmany ślepiec, poganiacz porwany przez stado świń w przepaść, czy polujący na grzechotniki starzec to tylko niektóre z postaci stojących na drodze głównych bohaterów. W powieści zachwyca także umiejętność Cormaca w zagłębianiu się w zakamarki ludzkich umysłów po to, by ukazać uległość człowieka względem własnych psycho-fizycznych uwarunkowań – instynkt macierzyński każe Rinthy, choć niedożywionej i osłabionej po porodzie przemierzać mile; milkliwy, nienarzucający się nikomu Culla to tak naprawdę pozbawiony skrupułów morderca. Urzekający jest również brudny naturalizm, którym doskonale operuje McCarthy – naturalizm relacji człowiek:człowiek oraz naturalizm relacji człowiek:świat. Dopełnieniem zatrważającej i dramatycznej tematyki podjętej w powieści jest także niesamowite obrazowanie, wyzyskiwane zwłaszcza przy opisie przyrody – trupioszara barwa rzeki, pędzące na zachód ptaki wieszczące nieszczęście, nietoperze śmigające niczym bezgłośne dusze. Hołdem dla niezwykłej finezji wyobraźni są stworzone przez autora sceny „z udziałem trupów”: Druciarz na swoim drzewie pogrzebowym był darem niebios dla ptaków. Sępy, które zlatywały się tu w dzień, by haczykowatymi dziobami buszować wśród guzików i kieszeni niczym niesforne pieski, szybko obrały trupa nie tylko z łachmanów. Pod drzewem wyrosła czarna mandragora, jak zawsze z nasienia wisielca, a wiosną pierś szczerzącego zęby w żółtym uśmiechu druciarza przebiła rosnąca gałąź (…) Rzadki zimowy śnieg pokrył nieco już wyłysiałą i uschniętą głowę jak gdyby zadumanego wisielca, którego nawet myśliwi nie dostrzegali pośród nagich gałęzi.
Aż wreszcie nadwątlonym przez mróz, słońce i deszcz szkieletem zakołysał wiatr i kości druciarza posypały się jedna po drugiej na ziemię.

Zastanawiająca jest rola trzech nieznajomych, podążających śladem Culla. Nie wiemy o nich zupełnie nic, oprócz kilku nieistotnych informacji – przywódca to brodacz o niezwykle czerwonych ustach, drugi jest niemową, z nazwiska znamy tylko trzeciego. Ich rola w całej historii jest niejednoznaczna. Z jednej strony mogą oni być przypadkowymi wędrowcami, pozbawionymi skrupułów, by przez wrodzoną potworność zabić niewinne dziecko. Mogą być również uosobieniem kary bożej, ścigającej Culla jako mężczyznę, który zapłodnił własną siostrę.
Wysłannicy diabła? Czemu nie, może widzieli w Holme’sie swojego współbratymca, zdolnego przelać krew za skórzane buty.
Odżegnując się od religijnych skojarzeń, obecność trzech nieznajomych można odczytywać jako personifikację przeklętego losu, deterministyczny byt czyhający na każde ludzkie potknięcie. Okaleczony synek Rinthy (ofiara złożona w imię grzechu rodziców) przypomina mi trochę biblijnego Izaaka.
Zginął przecież za przyzwoleniem własnego ojca, który porzucił go w lesie na pewną śmierć. Choć początkowo szczęśliwie uratowany, w przeciwieństwie do syna Abrahama nie zdołał uciec przeznaczeniu – brodacz poderżnął mu gardło. Dla mnie „W ciemność” to taka współczesna parabola w prymitywnym (na poziomie języka) i naturalistycznym (na poziomie obrazowania) kostiumie.

Cormac zachwycił mnie wieloma rzeczami. Wzruszył losem niewinnego dziecka, niesprawiedliwie okaleczonego i zamordowanego.
Jako kobieta przejęłam się losem Rinthy, która boso, z przeciekającym przez materiał brudnej sukni mlekiem podążała „w ciemność”
za utraconym synem. Cormac McCarthy to pisarz wielkiej wagi, niebojący się mówić o człowieku i jego naturze w sposób jednoznaczny
i bądźmy szczerzy – prawdziwy. Lektura ocenianej przeze mnie książki to była uczta dla moich czytelniczych zmysłów.

McCarthy_W ciemnosc 2.cdr

 

Dodaj komentarz