Zbigniew Wodecki znany jest każdemu Polakowi – tym młodszym raczej z powodu bycia jurorem w pewnym telewizyjnym show, lecz dla znacznej większości jest to legenda polskiej sceny muzycznej. Zespół Mitch & Mitch kojarzy o wiele węższe grono – to grupa, dla której mainstream był obcy. Przynajmniej do tej pory. Kiedyś ktoś powiedział, że w Polsce tylko dwie osoby umieją śpiewać. Jedną z nich jest właśnie Zbigniew Wodecki. Połączenie znakomitego wokalu oraz muzycznego geniuszu 65-letniego skrzypka z dynamiczną orkiestrą, umiejącą bawić się swoją pracą, dało niezwykle ważny w historii polskiej muzyki album – „1976: A Space Odyssey”. Dlaczego ważny? Dlaczego przełomowy?
Dlaczego tak świetnie zrealizowany?

W 1976 roku Zbigniew Wodecki wydał swój debiutancki album. Wiele osób o nim zapomniało, nawet sam twórca rzadko kiedy do niego wracał. Lecz jeszcze przed ukazaniem się płyty pt. „Zbigniew Wodecki”, muzyk podróżował po całym świecie akompaniując Ewie Demarczyk.
W 2008 roku w Studiu im. Agnieszki Osieckiej, w radiowej „Trójce” Wodecki po raz pierwszy spotkał się z zespołem Mitch & Mitch. Zagrali dwa utwory z debiutanckiej płyty wokalisty. Efekt był tak piorunujący, że postanowili wspólnie zagrać na Off Festivalu Artura Rojka oraz wydać płytę. Powstała ona w Studiu Koncertowym Polskiego Radia im. W. Lutosławskiego, gdzie do zespołu oraz wokalisty dołączyli instrumentaliści Polskiej Orkiestry Radiowej.

Okładka płyty jest fotografią z zarejestrowanego nagrania. Zbigniew Wodecki w marynarce, pod którą skrywa się biała koszula, stoi tyłem do swoich odbiorców trzymając w ręku instrument, który wywołał u niektórych odbiorców śmiech oraz docinki przez swój falliczny kształt.
Tych włosów nie da się pomylić z żadnymi innymi – nie potrzeba było ukazywać twarzy wirtuoza. Wystarczyło pokazać wyłącznie jego włosy. Napis (wykonawca oraz tytuł płyty) w stylu Kubricka jest wyłącznie dodatkiem.

„1976: A Space Odyssey” to album, który swoją nazwę zawdzięcza dziełu Stanleya Kubricka, które należy do kanonu światowej kinematografii. Czym jest w swej istocie? To znane, stare utwory z debiutanckiego albumu Wodeckiego ukazane w nieco innej odsłonie. Mitche nie zmienili aranżacji piosenek, jedynie je zdynamizowali. W taki sposób powstała płyta, która eksponuje optymizm, lekkość, pewnego rodzaju spojrzenie na jutro z nadzieją, które to odczucia znalazły się także na debiutanckiej płycie Wodeckiego, lecz nieco bardziej ukryte.

Projekt muzyków jest również o tyle wyjątkowy, że nie jest albumem studyjnym, lecz projektem koncertowym. Udowadnia on, w swojej dynamiczności, spontaniczności oraz innowacyjności, że debiut Wodeckiego nadal trafia do publiczności, że okazał się świetnym zwieńczeniem kilku lat jego koncertowania z Ewą Demarczyk i nabieraniem doświadczenia – zarówno muzycznego, jak u życiowego. Aby dotrzeć do młodszej publiczności, album potrzebował wyłącznie odświeżenia, większego temperamentu, nieco innego spojrzenia. A zespół Mitch & Mitch wraz z jedną z polskich muzycznych legend zdołali stanąć na wysokości tego zadania.

Pierwszy utwór – „Opowiadaj mi tak” – jest jedynym, który nie znalazł się na oryginalnym albumie. Pomimo że wszystkie napawają optymizmem, uwagę zwracają także te balladowe wykonania, z trochę wolniejszym tempem – jak „Pieśń ciszy”, wypadająco zadziwiająco poetycko i delikatnie, czy „Ballada o Jasiu i Małgosi”. Moim niekwestionowanym numerem jeden pozostanie chyba „Rzuć to wszystko, co złe” – która stała się moim lekarstwem na małe, a nawet i większe życiowe dramaty. To jedna z tych piosenek, które pozostają w głowie na bardzo długi czas, nawet jeśli usłyszymy ją wyłącznie raz. Paradoksalnie jeden z najbardziej melodycznych utworów – „Posłuchaj mnie spokojnie” – nie ma wcale szczególnie szczęśliwego wydźwięku. Jednak wszystkie teksty oraz linie melodyczne wprawiają w taki zachwyt, że nie sposób pojąć, jak tak dobre utwory mógł stworzyć dorastający, młody, 26-letni człowiek.

Niewiele współczesnych projektów czy zespołów nieparających się muzyką klasyczną mogłoby wystąpić w filharmonii. Rodzina Waglewskich oraz właśnie opisywany przeze mnie projekt są jednymi z niewielu, dla których na tak poważnej, wręcz sakralnej scenie, mogłoby się znaleźć miejsce. Nie ma wątpliwości, że dzięki „Mitchom” utwory Wodeckiego wiele zyskały oraz zdołały dotrzeć do nieco większej publiczności.
Trafna nazwa albumu, jego wyczerpująca długość, kunszt całej orkiestry, lekkość, która z niego wybrzmiewa, składają się na projekt, który może być bez precedensu w całej historii polskiej muzyki. A przy tym jest genialny na każdej płaszczyźnie.

Ewa Nowicka

 1976-a-space-odyssey

Dodaj komentarz