Mam wrażenie, że gdzie film z autentyczną postacią w tle, tam Kot i gwarancja sukcesu.

 

Tak też jest w przypadku „Żyć, nie umierać” Macieja Migasa. Pierwszoplanowy aktor wypełnia sobą cały ekran, nie dając widzowi zmęczyć się niedociągnięciami.

Pierwsza scena. Nieprawdopodobne wydarzenie, które jest fundamentem przemiany bohatera. Nie kupuję tego. Poznajemy bohatera – niepijącego alkoholika, aktora, który dorabia to tu, to tam, czasem się zaśmieje, czasem tylko uśmiechnie. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie takiego, który do świata podchodzi z dystansem i spokojem. Jednak szybko okazuje się, że ten luz, to tylko pozory. Kolano (główny bohater) przegrał życie, dotychczas średnio mu to przeszkadzało, teraz ma nóż na gardle i chce naprawić, to co kilkanaście lat temu popsuł. Niestety, świat nie jest łaskawy i nie współpracuje.

Reżyser dotyka trudnego tematu borykania się ze śmiertelną chorobą. Na plakacie widzimy Tomasz Kota na tle chmur. Podpis „Piękne są tylko chwile”. Spodziewamy się historii o człowieku, który wycisnął ostatnie chwile swego życia jak cytrynę, zdobył Mont Everest (chociażby prywatny) i jest szczęśliwy, a widzimy historię przeciętnego Kowalskiego, który jest chory i od dnia, w którym dowiedział się o swojej chorobie, zmieniło się jego postrzeganie rzeczywistości. Nie diametralnie, myślę, że Bartosz Kolano z czasem by sam z siebie doszedł do wniosków, które przyszły mu na myśl podczas choroby. Oczekiwania kontra rzeczywistość – wynik: rozczarowujący.

Jak to zwykle bywa, jest jakieś „ale” na korzyść filmu. Oprócz (niewykorzystanej) obsady świetnych specjalistów aktorskiego kunsztu (Chabior, Wosińska, Braciak, Woronowicz i wielu innych) możemy oglądać świetne efekty wizualne. Każdy element scenografii jest dopracowany do najmniejszych detali. Wyniszczenie Bartosza Kolano przez chorobę również jest widoczne do tego stopnia, że podczas jednej ze scen nie poznałam odtwórcy głównej roli, przez ułamek sekundy myśląc, że podstawiono dublera. W filmie praktycznie nie występują efekty dźwiękowe, jednak, gdy pojawia się muzyka, to nie jest ona przejawem formy nad treścią, brak jej patosu i śmiało można powiedzieć, że odpowiednia nuta na odpowiednim miejscu.

Dialogi. Mam wrażenie, że Cezary Harasimowicz z biegiem akcji stracił rytm i postanowił włożyć do ust głównego bohatera treści, które uświadomią widzom ważne kwestie. Efekt jest bardzo sztuczny, moralizatorski. Powodem takiego zachowania może być fakt, że Tadeusz Szymków, aktor, którego historia zainspirowała scenarzystę do rozpisania filmu „Żyć, nie umierać” był bliskim kolegą Harasimowicza.

Bardzo rzucają się w oczy kwestie religijne poruszone w filmie. Główny bohater nie jest wierzący ani niewierzący, przeciętny agnostyk, który ma na parapecie figurkę Matki Boskiej, bo coś mieć trzeba. Podczas wędrówki w poszukiwaniu przebaczenia grzechów alkoholika, zauważa, że wszystko ma ciąg przyczynowo-skutkowy. W ten sposób prostuje swoją historię i zaczyna rozumieć wydarzenia z przeszłości.

Podsumowując.

Film Macieja Migasa nie powala na kolana. Jednak nie można o nim powiedzieć, że jest totalną katastrofą, bo nie jest. Na pewno warto się wybrać do kina, żeby zobaczyć na dużym ekranie Tomasz Kota i Janusza Chabiora (którzy grają, jak potrafią, czyli bardzo dobrze). Film nie bawi, nie wzrusza, ale nie mogę powiedzieć, że wyszłam z kina obojętna. Czułam się podbudowana, a to już coś. Kolejnym pretekstem do pójścia na film może być chęć zrobienia „rachunku sumienia” śladem Bartka Kolano oraz porównania swoich poglądów na temat boskości z bohaterami.

„Żyć, nie umierać” to film uniwersalny, o każdym z nas. Nieważne, czy jesteśmy zdrowi czy chorzy.

Katarzyna Jüngst

żyć-nie-umierać- recenzja-filmu-zazyjkultury

Dodaj komentarz