Dawno już żaden film i aktor nie wzbudzili takiego zainteresowania jak „Zjawa” i Leonardo DiCaprio. Jedni ściskają kciuki do bielenia kłykci za topielcem z „Titanica”, inni wzruszają bezradnie ramionami, kolejni reprezentują obóz nastawiony negatywnie do statuetki dla wiecznego przegranego Oscarów. Jeżeli o mnie chodzi, to tegoroczne nominacje w ogóle stanowią dla mnie spore zaskoczenie. Nie tylko w kontekście ponownego pojawienia się Lea na liście potencjalnych właścicieli nagrody w kategorii najlepszego aktora. Przejdźmy jednak do „Zjawy”. zanim ostatecznie rozpiszę się nie na temat.

Początek XIX wieku, Południowa Dakota, konkretniej: Góry Skaliste. Hugh Glass (Leonardo DiCaprio) jest przewodnikiem grupy traperów i myśliwych pod wodzą kapitana Andrew Henry’ego (Domhnall Gleeson). Celem wyprawy jest zgromadzenie jak największej ilości futer.
Jednak nie wszystko idzie po myśli bohaterów. Grupa zostaje napadnięta przez poszukujących porwanej córki wodza Indian i zdziesiątkowana. Myśliwi zostają również zmuszeni do porzucenia łodzi i ucieczki przez nieprzyjazne lasy i góry. To jednak nie koniec trudności, zwłaszcza dla Glassa. Gdy zostaje zaatakowany przez grizzly, ekipa się rozdziela. Z poturbowanym zostają: jego syn Hawk (Forrest Goodluck), John Fitzgerald (Tom Hardy) oraz Jim Bridger (Will Poulter). Ale strach okazuje się większy od przyzwoitości. Fitzgerlad zabija Hawka i oszukuje Bridgera tak, że pozostawiają Glassa na pewną śmierć. Od tej pory w bohatera wstępuje nowa siła – potęga pragnienia zemsty.

„Zjawa” to nietypowy wizualnie, bo mroźny, western, który wiele traci przez strategię marketingową. Zwiastun produkcji zapowiada nieskomplikowaną konstrukcję fabuły: grizzly – zabójstwo syna – zemsta. Tymczasem na walkę z niedźwiedziem widz musi czekać trzydzieści minut, a następnie kolejne trzydzieści minut, aż Glass zyska wreszcie powód do zemsty. Przy dwu i pół godzinnym seansie to naprawdę sporo wyczekiwania. Nawet jeżeli dalsza część historii miejscami zaskakuje, to znużenie pierwszymi sześćdziesięcioma minutami, nie pozwala tego w pełni docenić.

Nie będę dyskutowała z prawdopodobnością scenariusza i tym na ile opiera się on na faktach, a na ile jest widowiskowym ich przetworzeniem. Przyznaję, że scena z grizzly wzbudziła we mnie mieszane uczucia, w których prym wiodły wrażenia przesady i przekombinowania, niemniej doceniam wyobraźnię. Zasadniczym problemem produkcji jest jednak jej niesamowita rozwlekłość. Bez większego uszczerbku dla obrazu, można by spokojnie wyciąć z niego z godzinę wydarzeń i nic by się nie stało. A może właśnie stałoby się – większa dynamika zniwelowałaby wrażenie słabej pierwszej godziny. Kiedy teraz wspominam seans, to mam wrażenie, jakbym widziała dwa filmy. Albo jeden bardzo długi zwiastun i film.

Z perspektywy aktorskiej tak naprawdę niewiele się w „Zjawie” dzieje (zanim zaczniecie mnie bić, wyzywać i skalpować w komentarzach, przeczytajcie do końca). Przez znaczną część filmu Leonardo DiCaprio jest nieprzytomny lub przytomny połowicznie. Główne cechy jego aktorstwa to – rzężenie, sapanie i zgrywanie Beara Gryllsa. Przyznaję, że to wąskie spectrum działania nie ma mimo wszystko nic wspólnego z jego dotychczasową, bardzo zmanierowaną i identyczną w każdej produkcji, grą aktorską. Sęk w tym, że bardziej niż pojękiwania DiCaprio, pamiętam kolejny z akcentów Toma Hardy’ego. Pamiętam jego szybkie, zdecydowane ruchy; bezczelnie zmrużone oczy i bezwzględny brak żalu w finalnej części produkcji. Być może coś dzieje się tutaj we wnętrzu DiCaprio, ale to nieprzeciętność scenariuszowa jego postaci, nic widocznego, podczas gdy Hardy pokazuje widzom całą surową prostotę emocji. Niemniej sądzę, że obu stać na więcej. Choć nie w tym filmie.

„Zjawa” nie miała dawać możliwości popisu nikomu poza operatorem (Emmanuel Lubezki). Jej najsilniejszym punktem jest bowiem warstwa wizualna – naturalistyczna, brutalna, surowa jak krajobraz, w którym rozgrywa się akcja. Długie ujęcia (master shoty), kojarzone już z Iñárritu, podkreśla dodatkowo fakt „przyklejenia” kamery do ziemi. Oko obiektywu częściej spogląda w niebo, niż z nieba; rejestruje uginające się kolana; skrada się najpewniej świadome zagrożenia na nieskolonizowanych terenach. Z perspektywy estetycznej, wszystko jest tutaj dopięte na ostatni guzik – nawet szaro-brązowe stroje, nagie drzewa i nieurodzajna okolica pełnią tutaj funkcję podkreślania głównego zamysłu artystycznego – ascetycznej nagości, obnażenia, nieposzukiwania w znoju i brudzie niczego poza znojem i brudem. Muzyka, garściami czerpiąca z rytmiki pierwotnej i wzbogacona szeptami o szamańskiej naturze, nie pozwala ani na moment oderwać się od tej interpretacji.

Najnowsza produkcja w reżyserii Alejandra Gonzáleza Iñárritu to naprawdę mocne i solidne kino, jednak jego siła tkwi przede wszystkim w sferze technicznej, operatorsko-muzycznej. Znacznie gorzej prezentuje się historia, która niewiele za sobą niesie – ani zaangażowania w dynamiczną akcję, ani intelektualnych przemyśleń o jakiejkolwiek naturze. To kolejny western/dramat/film przygodowy, tylko ze znanymi nazwiskami z wyższej półki na liście płac. Niemniej warto „Zjawę” zobaczyć i wczuć się w mroźny, naturalistyczny klimat z pogranicza oniryzmu i szamańskiej magii.

Alicja Górska

Zjawa-Alejandro-Gonzales-Inarritu-okladka

 

Dodaj komentarz