Słyszałam z wielu ust, że Wnuczka do orzechów to już nie to samo.

 

Nie te same Jeżyce, nie ta sama Musierowicz. Muszę niechętnie przyznać, że trochę mnie to martwiło, ale na szczęście szybko o tym
zapomniałam. Początek, choć stosunkowo niezrozumiały, okazał się być plastrem na ranę mojego wygłodniałego Borejków serca.
Każde słowo, oczywiście, było kolejnym kęsem dopiero zaczynającej się literackiej uczty.
Ich niewielką liczbę wynagradzała jak zwykle, obfita treść. „Mamy dużo czasu”-zdawały się mówić. „Usiądź, delektuj się i chłoń nas!”.
Czego, jak możecie się domyślić, nie omieszkałam zrobić.
Nie minęło dwadzieścia stron, kiedy już ryczałam ze śmiechu, a nie minęło dwadzieścia pięć, gdy dosłownie spadłam na podłogę trzymając się za brzuch. Nikt nie rozbawia mnie tak, jak Musierowicz!
Jak ja w ogóle mogłam choć przez chwilę wierzyć, że jej pomysły rzeczywiście-jak twierdzi wielu-się wypaliły? Nic bardziej mylnego.
Wprowadzenie narracji z perspektywy kogoś zupełnie nieborejkowego, choć ryzykowne, okazało się być potrzebnym powiewem świeżości. Tym razem okolice Poznania oglądamy oczami Doroty-wychowywanej przez dwie babcie nastolatki, która ma na głowie całe gospodarstwo,
a wracając pewnego dnia do domu… znajduje nieprzytomną Idę! Tu już zupełnie się uspokoiłam. Przecież wejście na scenę mojej ulubionej rudej Borejkówny, nie mogło wróżyć niczego złego.
Przeciwnie-dzięki temu Wnuczkę do orzechów odebrałam jako najlepszą część od czasów Kalamburki.
A kiedy z żalem opuszczałam odpoczywającą od męża i syna Idę, trafiałam na wieś do Pulpecji, gdzie znalazła się-z powodu upału
w mieście-cała reszta rodziny. I czułam się, jakbym wróciła do dawno nieodwiedzanego domu.

Obecna, szczera i wieczna.

Jeśli wspomniałam, że początek książki był plastrem, to całość zamieniła się w porządną apteczkę z lekarstwami na wszystkie dolegliwości
duszy. Oprócz tego, że Wnuczka jest przezabawna, to emanuje też zwykłą serii czułością, wszechobecną miłością, ciepłem rodziny.
To takie potrzebne! Jeżycjada jest ostatnim cyklem, o którym można by powiedzieć, że koloryzuje rzeczywistość. Ciemne strony świata oczywiście istnieją, ale chowają się gdzieś na uboczu. Po co się nimi zajmować skoro wśród nas jest tyle miłości i dobra? Książki Musierowicz uczą, jak się na nich skupiać. A jednocześnie opowiadają o samym życiu, niczym innym. Podnoszą na duchu bardziej niż najbardziej mdła
i słodka fantazja. Bo jak to się dzieje, że ile razy pojawiają się postacie Mili i Ignacego, moje oczy zamieniają się w fontanny?
Przecież ich miłość nie jest ani najromantyczniejsza na świecie, ani najbardziej namiętna. A jednak to się rozumie samo przez się, że… jest.
Obecna, szczera i wieczna. I o takiej właśnie marzę. Ale poza Milą i Ignacym moje wzruszenie wywołali-ponownie-Ida oraz Marek,
a także Dorota i… no właśnie, kto?
Kim jest tajemniczy osobnik w białej czapce?
Mogłabym mówić, jak bardzo kocham tę serię, tę rodzinę, tę autorkę i wreszcie-tę książkę, do rana. Nie rozumiem, jak można mówić,
że nowe tomy „to już nie to samo”. Jasne, wszystko się pozmieniało. Właściwie mnie też bardziej odpowiadały te początkowe części.
Ale jak można nie widzieć tego, że to wciąż jest ta sama przezabawna, a jednocześnie wprowadzająca chwile powagi i wzruszenia
Musierowicz; ci sami Borejkowie? Ktoś, komu nie podoba się „nowa Musierowicz” ma chyba mały problem z faktem upływu czasu-a to znaczy, że tym bardziej powinien sięgnąć po Wnuczkę. Tak samo ktoś, kto w ogóle Jeżycjady nie ceni, ma według mnie kłopot z brakiem ciepła ogniska domowego, które jest demonstrowane z takim entuzjazmem w tej serii; a to także oznacza, że powinien czym prędzej zabrać się za książki o Borejkach. Mają one tylko jedną, jedyną wadę: są za krótkie. Ale przecież od dawna mówi się, że od stołu należy wstawać z lekkim niedosytem…
wnuczka do orzechów

Dodaj komentarz