Wydawnictwo mało znane poza kręgami wielbicieli weird fiction. Niewielki tomik, niepozorna okładka.

Pozory naprawdę mylą – dzięki prozie Wojciecha Guni mogłem się o tym przekonać.

Opo­wia­da­nia Woj­cie­cha Guni czyta się, jakby były efek­tem taj­nej współ­pracy Bru­nona Schulza, Franza Kafki i Tho­masa Ligot­tiego. To nastro­jowa proza sku­piona na spra­wach ostatecznych.
Dawid Kain – pro­zaik, tłumacz

Woj­ciech Gunia to twórca świa­domy. W Pol­sce dawno nie było lite­ra­tury grozy o takim poten­cjale inte­lek­tu­al­nym, o tak nie­ba­nal­nym podej­ściu do języka. Zbiór „Powrót” powi­nien być wyda­rze­niem wśród wiel­bi­cieli nie­sa­mo­wi­to­ści metafizycznej.
Mate­usz Kopacz — tłu­macz, redak­tor por­talu “hplovecraft.pl”

Cóż za kosmiczna afera! Jak nie­by­wałe pisar­skie ambi­cje! Co za styl! Zaprawdę, powia­dam wam: się­ga­jąc po „Powrót” Woj­cie­cha Guni, paku­je­cie się w poezję, meta­fi­zykę i grozę. Nie mów­cie, że nie ostrzegałem.
Jakub Winiar­ski — pisarz, nauczy­ciel pisa­nia, red. nacz. “Nowej Fan­ta­styki” w latach 2010 – 2013

Właściwie opinie okładkowe zbiorku, który wygrałem u Okiem na Horror, wyczerpują sedno piękna tych opowieści. Mogłoby się wydawać, że te słowa to tylko puste pochwały bez pokrycia – kto tak uważa, zmieni zdanie już po pierwszych akapitach.

Pierwsza moja styczność z polskim twórcą weird to czasopismo Brama (samo w sobie bardzo ciekawe), numer 1, opowiadanie „Raport z placu budowy”. Wielowarstwowo niepokojące, odnoszące się do wierzeń, szukające prawd ostatecznych, koszmarne, zimne, tchnące samotnością i beznadzieją. Nie tylko treść była tu jednak wyznacznikiem jakości. Język, jakiego używa ten polonista poraża swym bogactwem i zręcznością w konstrukcji. Słowa rezonują, przyciągają i nie pozwalają się oderwać od treści.
Nie inaczej jest w „Powrocie”. Nieco zbyt drobna czcionka okłada się w gęsty strumień słów, które zasysają naszą uwagę z efektywnością mokradła otaczającego mroczny matecznik. Jak wiele ech klasyków fantastyki można tu znaleźć wie zapewne tylko autor i najbardziej wytrawni bibliofile. Moje pierwsze skojarzenia to wzmiankowany już Kafka (atmosfera), Meyrink (puste ulice, które niekiedy przejawiają lovecraftiańską skłonność do gubienia geometrii niczym w R’lyeh)  i Schulz (barokowe rozpasanie języka). Ligottiego znam niestety tylko z jednego opowiadania, ale też da się wyczuć pewne podobieństwa. Ale to nie wszystko. Miałem wrażenie powrotu do prozy Edgara Allana Poe, gdy przemierzałem korytarze Domu, słyszałem narrację podobną do niektórych opowiadań Howarda Phillipsa Lovecrafta w Kombinacie – jakże cyberpunkowym w treści, przywodzącym na myśl film Metropolis. Odniesienia historyczne w „Ciemności…” – budzące emocje elementy komunizmu i nazizmu, tych dwu oblicz lewicowego dyktatu, rozproszona władza tak podobna do realizujących się dziś tez Antonio Gramsciego wspominanego przez Stanisława Michałkiewicza, i ponownie Metropolis. Niepokojące rozwarstwione szaleństwo w „Synu”, archetyp drogi i podróży w tytułowym „Powrocie”, a gdy już myślimy, że nic nas nie zaskoczy, dostajemy „Spisek”, ale też pisanie o pisarstwie – czyli „Zachwyt” i teatr świata w „Słowach”.

Cyberpunkowy układ opresji ludzi przez władzę/system (czasem spersonifikowanych w postaci górującej nad równiną fabryki, czy centralnej osi, jaką jest zamek) przewija się w różnych odcieniach i natężeniu, ale to poetycki język wyciska z tych odcieni szarości ostatnie krople wyrazistości. Dlaczego tak zwracam na to uwagę? Marshall McLuhan mówił, że środek jest przekazem (a może być tak na wielu poziomach – może monolit jednolitych stron pokrytych drobnym drukiem jest zabiegiem celowym, mającym nas zamknąć w szarych, przeciętych wąskimi przejściami oszczędnych dialogów ścianach  nierealnego miasta i odizolować?)  – Wojciech Gunia bardzo dba o swój przekaz. Operuje literacka materią precyzyjnie, wie jak dawkować natężenie emocji, gdzie rozmyć obraz, kiedy przeciąć opowieść oszczędnym dialogiem. Świetny tłumacz Mateusz Kopacz nazwał go „twórcą świadomym” – jest nim do tego stopnia, że nawet niejako puszcza oko do czytelnika, pisząc o zmienności, niepewności słów i ich subiektywnym, niepełnym odbiorze. Przerażające jest niejakie wdrukowanie czytelnika i recenzenta w treść, poprzez przewidzenie zaraźliwości tego stylu w pełnej rozmachu wariacji na temat burroughsowskiego języka – wirusa. Świadomy jest relacji nadawca odbiorca i korzysta z bardzo pojemnych kanałów. Rozbudowane, soczyste zdania malują zimną, okrutną, wyludnioną rzeczywistość. Nie trzeba się zgadzać z nią w pełni, ale i tak nas otuli i oczaruje zimnym welonem mgły, zasłaniając jesienne słońce deszczową chmurą, zagłuszając gwar ulicy wyciem wiatru na pustyni. Nie zaraża nas jednak smutkiem, za jedynie pragnieniem powrotu do zamkniętego w opowieściach świata. Lubię długie, złożone zdania, które można wielokrotnie smakować warstwami, a czasem wręcz ma się ochotę odczytać je na głoś i porwać się magii ich brzmienia.

Narastająca groza – wbrew powszechnym mniemaniom – nie opiera się tu na brutalizacji i hektolitrach krwi. Zdarzają się naturalistyczne opisy, jak ten w wezwaniu, ale ten horror jest bardziej egzystencjalny, wynikający ze zrozumienia małości człowieka i próby naszkicowania sił rządzących jego losem – któremu w pełnym oświeceniu poddaje się z rezygnacją, płynie z falą z obojętnością godną mistrza zen. Groza jest poza człowiekiem, ale nie tak ponadświatowa, jak u Wielcy Przedwieczni. Straszne jest już samo niedookreślenie zagrożenia, rozmycie, nieuchwytność – nawet gdy bohater staje z nim twarzą w twarz. Malowanie obrazu takimi muśnięciami pióra sprawia, że mamy wrażenie czytania poezji. Trudno tu jednak szukać radości czy uniesień – króluje beznadzieja, walka jest skazana na niepowodzenie, decyzje bywają złe lub gorsze, a szczęśliwe zakończenia nie istnieją. Z całą mocą paradoksu, ten nieludzki świat budzi w sumieniu najbardziej ludzkie struny. Nie oblepia nas to wszystko brudem, nie budzi chorobliwej fascynacji profanum, ale przyciąga. Konsekwentne igranie z formą przywodzi na myśl Philipa K. Dicka w płaszczu utkanym z gotyckiej grozy, który nieufnym spojrzeniem wyławia przerażające twarze i cienie w pęknięciach osnowy rzeczywistości.
Mnogość odniesień, które nawet nieświadomie zauważamy w gorączkowym opętaniu tym rytmem, nie oznacza jednak kalki, banału, zapożyczenia. Miażdżąc okruchy witraży twardą pięścią słowa, składa z nielicznych okruchów całkiem nowy obraz, zapychając szczeliny szklanym pyłem, który i tak podda się wichrowi z zaświatów, odsłaniając przerażające głębie.

Lubię spotykać takie perełki. Niech ci, którzy nie boją się spotęgowania jesiennej melancholii, sięgną po tomik czym prędzej.

Powrót-wojciech-gunia-recenzja

Dodaj komentarz