Książkowy debiut Stephena Kinga zajmuje uświęcone miejsce w tradycji powieści grozy; z czystym sumieniem można powiedzieć, że „Carrie” to kamień milowy wyznaczający tor współczesnej literaturze popularnej spod znaku historii z dreszczykiem. Choć przez wielu zaliczana go grona horroru, „Carrie” nie jest jego sztandarowym przykładem – łączy w sobie elementy fantastyki, powieści psychologicznej, thrillera
i dramatu. Fabularnych momentów wywołujących gęsią skórkę jest naprawdę niewiele, przeważa natomiast świetnie skrojony psychologizm
postaci (we wszystkich powieściach Kinga mocno eksponowany, stanowiący o jego artystycznej genialności) i mroczny dramatyzm.
Jako że przeczytałam wszystkie powieści z głównego nurtu twórczości Kinga, mam pewien ogląd całości i subiektywną skalę ocen, dlatego też śmiem stwierdzić, że „Carrie” nie jest książką wybitną, na tle „Lśnienia” czy „Bastionu” prezentuje się dość blado, autor gra w niej na motywach trochę tandetnych i przebrzmiałych (postać zahukanej, gnębionej, nieatrakcyjnej nastolatki z aspiracjami na królową balu, telekineza, nawiedzona matka), jednak w tej prozie jest coś takiego, co mile łechce wyobraźnię Czytelnika. Nie mam pojęcia jak King to robi, ale robi to doskonale.

Motyw parapsychicznych zdolności, drzemiących w małoletnich i nastoletnich bohaterach to wątek często wyzyskiwany przez autora.
Telekinetyczna Carrie to „prawzór” dla chociażby jaśniejącego Danny’ego z „Lśnienia”, Charlie z „Podpalaczki” czy przewidującego przyszłość Johnny’ego Smitha z „Martwej strefy”. Carrie White, podobnie jak Danny Torrance, to ofiara szaleństwa rodzica. Margaret jest równie demoniczna, jak Jack z „Lśnienia” i równie skutecznie prowadzi fabułę powieści ku wstrząsającemu i przerażającemu finałowi.
Dręczona psychicznie i fizycznie, głównie przez matkę, nastolatka wraz z pierwszym okresem odkrywa w sobie nieznane jej moce, z którymi o zgrozo! wie jak się obchodzić. Zemsta w przypadku Carrie jest niezwykle słodka, choć makabryczna, bo śmierć ponoszą nie tylko sprawcy jej szkolnych upokorzeń oraz fanatyczna matka. Scena, w której na rodzinny dom Carrie spada apokaliptyczny deszcz głazów to jeden z najlepszych artystycznych pomysłów Kinga w ogóle. Już w tej nieobszernej, debiutanckiej książce King udowadnia, że jest mistrzem w przedstawianiu małomiasteczkowych społeczności i hodowanych na ich łonie demonów. Margaret White wzbudza strach, Carrie White litość. Odwieczna walka dobra ze złem, wpisana w pokoleniowy portret amerykańskiej mini-rodziny (matki i córki), przyjmuje tu rysy niemal biblijne. Zresztą, wątek religijny jest w powieści niezwykle mocno zaakcentowany, determinując jej klimat i wymowę. Opętana na punkcie ludzkiej grzeszności i diabła czyhającego w dojrzewającym ciele córki, Margaret to postać silnie zakorzeniona w nienawiści do człowieka w ogólności. Jej dewocja została przez autora doprowadzona do granic normalności, a dręczące ją napady religijnego szału przerażają bardziej niż szkolna masakra, której sprawczynią stanie się Carrie. Obok napiętnowania wyznaniowego fanatyzmu, powieść jest głosem w sprawie okrutnego, amerykańskiego świata, szczególnie środowisk szkolnych, gdzie podział na „popularnych” i „popychadła” ma ogromny wpływ na ich psychiczne ukształtowanie.
Carrie – ucieleśnienie Kopciuszka i krwawej bogini zemsty – jest bohaterką efemeryczną, konstrukcja psychologiczna jej postaci zapowiada późniejszy Kingowski majstersztyk na tym polu. Gatunkowa kolażowość „Carrie” uatrakcyjnia to, co ma do opowiedzenia narrator, zresztą nieczęsto można spotkać powieść grozy zbudowaną na kanwie prozy epistolarnej, co zasługuje na uwagę i uznanie.

Choć sam autor nie wyraża się pochlebnie na temat swojego debiutu, który przyniósł mu sławę i pieniądze, powieść broni się doskonale.
Wydaje mi się, że Stephen King jest troszkę za skromny, aczkolwiek Brian De Palma na pewno przyczynił się do tak gigantycznej sławy, jaką od 1974 roku cieszy się „Carrie”. King jest mistrzem budowania napięcia, dbającym z uporem pedanta o autentyczność opowiedzianych
historii – zwróciliście uwagę, że w jego powieściach nie ma przedmiotów anonimowych? Każdy produkt jest konkretnej marki, w radio leci
zawsze określona stacja, bohater słucha określonych piosenek i jeździ dokładnie sprofilowanym autem. Niejednokrotnie sami bohaterowie mają swoje rzeczywiste, pierwowzory (o których autor czasem wspomina); tak jest choćby w przypadku Carrie White – do stworzenia jej postaci posłużyły Kingowi wspomnienia dwóch szkolnych, nie najlepszej urody koleżanek, pełniących w otoczeniu młodego Steve’a rolę, jaką później będzie grać Carrie (matka jednej z nich, podobnie jak Margaret White, trzymała w pokoju pokaźnych rozmiarów posąg Chrystusa!). „Carrie” to miły przedsmak tego, co później stworzy pisarz z Main, rozbieg przed fabularnym rozpasaniem, ale już noszący znamiona
geniuszu w obrębie gatunku. Każdy, kto przeczytał „Carrie” musi przyznać, że Bóg Margaret White nie poskąpił mu talentu i chwalmy go za to!

carrie-stephen-king-recenzja-ksiazki

Dodaj komentarz