Wrażenia, jakie towarzyszyły mi podczas lektury „Strażnika sadu” były w pewnych punktach zbieżne z tymi, które wywołał we mnie tomik
poetycki Rymkiewicza „Zachód słońca w Milanówku”. Przyroda w powieściach McCarthy’ego jest na tyle tworzywem fabularnym, by móc
mówić o niej jako pełnoprawnym lejtmotywie powieściowym. Wydaje się, że pisząc o niej, McCarthy zapomina o człowieku i jego nędznym istnieniu wpisanym w odwieczny porządek wszechświata. Choć natura swój wkład w ideową wymowę utworów Cormaca ma ogromny,
w „Strażniku sadu” jej apostolstwo przekracza wszelkie ramy. McCarthy może sobie na taki zabieg pozwolić, gdyż nikt ze współczesnych amerykańskich twórców nie potrafi budować takiej wizji pierwotnego świata – świata instynktów – w czasach cywilizacyjnego boomu i technologicznej rozpusty.

Fabuła „Strażnika sadu” tchnie minimalizmem. Jak zaznaczył wydawca na okładce, książka opowiada
o zbrodni, która w dziwny i ironiczny sposób połączy trzech bohaterów bezpośrednio i pośrednio z nią związanych – małoletniego syna ofiary zbrodni, Johna Wesleya Rattnera, mordercę i alkoholowego przemytnika, Mariona Syldera oraz tytułowego „strażnika” sadu, osiemdziesięcioczteroletniego Athera Ownby.
Psychologizm postaci oraz ich charakterystyka jest ledwie zarysowana, przeważa natomiast rys czysto temporalny – bohaterowie są ukazani w krótkich wycinkach czasowych, w mgnieniach dnia lub nocy, tempo ich egzystencji nosi znamiona migawkowości na tle bezkresnej,
rozpisanej z zachowaniem porządku pór roku przestrzeni. Nie poznajemy w pełni motywów ich postępowania, z trudem odnajdujemy
w treści wskazówki, co do konsekwencji, jakie przyjdzie im ponieść za występki popełnione wbrew prawu (każdy z nich ma takowe na sumieniu).
Taka konstrukcja literackich osobowości mówi wiele nie o nich samych, ale o odautorskiej intencji,
wedle której symbolizm i jednowymiarowość postaci gwarantuje niepowtarzalny uniwersalizm historii.
Cormac bardzo rzadko pała sentymentem do człowieka, traktuje go przedmiotowo, choć z szacunkiem. Jego bohaterowie są prymitywni, zazwyczaj samotni i oderwani od pępowiny łączącej ich ze społeczeństwem. Przeważnie są skażeni złem lub obojętnością na wszelkie przejawy podłości, pomieszkują w rozpadających się, starych chatach, żyjąc na bakier z prawem i własnym sumieniem.
John, Marion i Ather to postaci skupiające w sobie wszelkie możliwe zakosy losu, oddani bez reszty klimatowi Ameryki pierwszych dekad XX wieku – czasów nieokrzesania, rasizmu, bimbrownictwa,
ale i wspaniałości dzikich pustkowi, bujności zwierzyny i swojskiego nieskrępowania. Całą trójkę spaja nie tylko czas, ale przede wszystkim atawistyczny i egoistyczny pęd ku przetrwaniu, a łącząca bohaterów zbrodnia wsącza się niepostrzeżenie w ich życie, i choć nieujawniona praktycznie do końca powieści niszczy misternie zbudowaną sieć wzajemnych, pokoleniowych zależności. Symboliczny brzoskwiniowy sad, gdzie w ogromnej kadzi pływają rozkładające się zwłoki ojca Johna, to nic więcej niż Cormacowy człowiek – niewinny, ale jednocześnie pełen wewnętrznej zgnilizny.

Odcywilizowanie człowieka w „Strażniku sadu” jest możliwe tylko dzięki genialnemu wmontowaniu ludzkiej egzystencji w tkankę przyrody.
Finalne wnioski płynące z lektury „Strażnika sadu” Cormaca McCarthy’ego zmusiły mnie do zadania sobie arcyważnego pytania:
czy w powieści tłem jest natura dla człowieka, czy człowiek dla natury? Nie ulega wątpliwości, że jednostka ludzka oraz fauna i flora istnieją tu na równorzędnych zasadach. Elementami, które je nierozerwalnie spajają, są pierwotne instynkty oraz piętno rozkładu i przemijalności.
Obok szmuglerów, kłusowników, starców i kryminalistów bytują wyliniałe psy, dzikie kuguary, ślepe koty, śmierdzące skunksy i piżmaki.
Nie bez przyczyny we wstępie wspomniałam o poezji Rymkiewicza – podobnie jak w wizji polskiego poety, tak w „Strażniku sadu” przyroda staje się kliszą odbijającą znikomość i brzydotę fizycznej bytności człowieka na świecie. Ułudność trwania objawia się przede wszystkim
w uświadamianiu sobie jej szpetoty – gdy Marion widzi w sklepie chore kocięta, które właściciel hoduje niczym dziwaczny okaz, z jego ust padają znamienite słowa: „Chrześcijanin wziąłby je i utopił”. No cóż, Cormacowa rzeczywistość pozbawiona jest boskiej inicjatywy.
Przepastne lasy, które przemierzają bohaterowie i pieniste rzeki, w których zastawiają sidła wydają się być stworzone dla ich obecności.
Podobnie, jak w „Dziecięciu bożym”, w „Strażniku sadu” natura subtelnie współpracuje z człowiekiem, skrzętnie skrywa jego mroczne postępki, by w finale wydać go na pastwę fatum – deszcze psują benzynę w samochodzie Syldera, co doprowadza do jego aresztowania, popiół odkrywa piszczele trupa, lecznicze roślinne korzenie przeznaczone na handel przyczyniają się do schwytania Athera, a kłusownictwo Johna Wesleya zemści się na jego postawie mentalnej. Na podkreślenie zasługuje autorski sposób kreowania świata, w którym przyroda tak bardzo uzależnia człowieka, że aż odzwierciedla jego moralność. McCarthy to geniusz w budowaniu klimatu powieści, w „Strażniku sadu” zachwycają sugestywne opisy wstającego świtu i mrocznego, leśnego ostępu, zapowiedzi ulewy, jak i lotu wron nad pustkowiem. Oszczędność frazy przy jej równoczesnym nasyceniu rzuca zupełnie inne światło na sposób tworzenia literatury.

„Strażnik sadu” to powieść tak nieszablonowa, tak przerażająco piękna, minimalistyczna, choć ogromnie złożona, że chęć jej konstruktywnej, wyczerpującej oceny spełza na jedynie śladowym otarciu się o jej ważność. Czytając „W ciemność” – pierwszą powieść Cormaca,
jaką przeczytałam – myślałam, że to najwspanialsza książka o Ameryce Faulknera; kolejne powieści McCarthy’ego raz po raz wyprowadzają mnie z tego błędu, bo każda następna jest jeszcze lepsza. „Strażnik sadu” to debiut na miarę „Sartoris” Faulknera – niesie w sobie wszystko to, co w prozie Cormaca najważniejsze: oszczędność wyrazu, przywiązanie do starych, amerykańskich tradycji początku XX wieku oraz zaufanie do człowieka dumnego, choć pokazanego ze wszystkimi swoimi ułomnościami.

McCarthy_Straznik_okladki pw2...

 

Dodaj komentarz