Od tygodnia staram się napisać tę recenzję, jednak dziwaczny charakter „Nad morzem” w reżyserii Angeliny Jolie nie ułatwia sprawy. Co jest z tym filmem nie tak? Oj, wiele rzeczy. Jest trochę amerykański, a trochę europejski; trochę o wymyślonych ludziach, a trochę o aktorach ich grających; trochę o podglądaniu i sam jest trochę podglądaniem. A na domiar tego wszystkiego jest nudny, przerażający aparycją bohaterów i w finalnym momencie tak patetycznie rozdmuchany, że wyboru – śmiech czy płacz – nie ma. Pierwsza opcja jest po prostu oczywista.

Roland (Brad Pitt) to pisarz zmagający się z twórczą niemocą. Jego żona, Vanessa (Angelina Jolie) jest emerytowaną tancerką z depresją. Ich małżeństwo wyraźnie znajduje się na skraju przepaści zwanej rozwodem. Problem ten rozwiązać ma wspólny wyjazd do Francji, nad morze. Roland ma znaleźć tam natchnienie, ona spokój, a oboje – nić porozumienia. Nic jednak nie idzie po ich myśli. Do czasu, gdy w pokoju obok zamieszkuje młode małżeństwo, a oni odkrywają, że mogą podglądać nowożeńców przez dziurę w ścianie…

Pierwsze, co mnie uderzyło to dziwaczny mariaż tradycji amerykańskiej i europejskiej. Wyglądało to tak, jakby Jolie mimo swojego silnego ukorzenienia w tej pierwszej, postanowiła odnaleźć nad francuskim morzem ducha najznamienitszych reżyserów europejskich. Problem w tym, że Jolie postrzega najwyraźniej kino starego kontynentu jako nudne i rozwlekłe, nie rozumiejąc zupełne skąd się jego powolność bierze. Film reżyserki rozciągnięty jest do smętnych granic możliwości bez wyraźnego celu, przez co okazuje się po prostu, najzwyczajniej na świecie nudny.

Inną sprawą jest, że „wielki problem”, nad którym autorka się pochyla, to tajemnica Poliszynela. Od pierwszych minut wszystko wydaje się jasne, ale nieustające pozostawianie sekretu w domyśle, zagęszczanie emocji między bohaterami sprawia, że widz ma wrażenie, iż jego koncept jest błędny. Oczekuje więc nagromadzenia dramatów, wielkiej potworności, która tłumaczyłaby absurdalne zachowania głównej bohaterki, ale… no cóż, ostatecznie pozostaje tylko śmiech. Bo problem chociaż przykry, w rozdmuchanej formie staje się po prostu własną karykaturą.

Gwoździem do trumny powagi produkcji są Angelina Jolie i Brad Pitt jako jej obsada. Ona wygląda jak lalka Barbie, co jest naprawdę przerażające – idealnie gładka, anorektyczna i zachowująca się jak mimoza albo jakaś do bólu stereotypowa diwa. On sztuczny, nienaturalny, z nalaną twarzą. Powinni być piękni i budzący zazdrość, a są odstręczający i budzący współczucie.

Do tej pory Jolie skupiała się na dramatycznych problemach świata, teraz postanowiła ten świat skurczyć do kameralnej historii umierającego uczucia i wewnętrznej niezgody na czynniki od bohaterów niezależne. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie nachalny element autobiograficzny. Moment, w którym Roland mówi (parafraza): „Chciałbym napisać o tobie książkę. Oczywiście zmieniłbym nazwiska, ale ludzie i tak by wiedzieli. I co z tego? Co z tego, że by wiedzieli?” nie pozwala na zrezygnowanie z tej interpretacji, a ją umacnia.

Operatorsko film nie jest zły, chociaż sekwencje zbliżeń są albo niepotrzebne albo tak proste w swej symbolice, że spłycają podejście do całości. Produkcja wydaje się też przyjemnie i stereotypowo francusko-włoska. Landszafty, landszafciki i poszukiwanie głębszego sensu poprzez wizualność, gdzie ów sens ma głębie płytkiej, acz wyjątkowo uroczej kałuży sprawiają, że „Nad morzem” wypada jako nieco nieudolne i fałszywie przeintelektualizowane kino.

To zdecydowanie najgorsza produkcja w reżyserii Angeliny Jolie. Są filmy złe lub przeciętne, które mimo wszystko ogląda się dobrze, ale ten do nich zdecydowanie nie należy. „Nad morzem” prezentuje się jako męczące kino, które z poważnego problemu zrobiło banał, a potem starało się ten banał wywindować na poziom intelektualnego zaangażowania. Zdecydowanie nie polecam.

Alicja Górska

nad-morzem-plakat

Dodaj komentarz