Gdy trzy lata temu na ekrany wszedł „Prometeusz”, długo wyczekiwany powrót Ridleya Scotta do gatunku science fiction, byłam szczęśliwa.

Przynajmniej do czasu, kiedy udałam się do kina. Po wyjściu z seansu byłam zła, rozczarowana i uznałam brutalnie, że reżyser zestarzał się i wszedł na pole orędownika dywagacji metafizycznych, kosztem oglądalności produkcji. Do „Marsjanina” podchodziłam więc jak do jeża, obawiając się, że Scott, jeżeli się zmienił, to tylko na gorsze. Dobrze jest się czasami mylić.

Mark Watney (Matt Damon) jest członkiem sześcioosobowej ekipy badawczej wysłanej na Marsa. Podczas planowego zbierania próbek gleby, pracę załogi przerywa burza piaskowa o nieprzewidzianej sile. Nagła ewakuacja niemal się powodzi. Niemal, bowiem od jednego z urządzeń odrywa się talerz satelitarny i z ogromną prędkością trafia w Watneya, odrzucając go w piaskową kipiel. Członkowie ekipy starają się go odnaleźć, jednak świadomi niemożliwych do przetrwania dla człowieka warunków na Marsie po chwili z bólem muszą przyjąć, że botanik zginął. Mając do wyboru poszukiwać Marka, zagrażając reszcie astronautów lub zadbać o własne życie, kapitan wyprawy, Melissa Lewis (Jessica Chastain), podejmuje decyzję o starcie. Wkrótce okazuje się, że Watney nie zginął. Jednak, by utrzymać ten stan rzeczy musi przetrwać na obcej planecie co najmniej cztery lata – do następnej misji badawczej…

Okej, postawmy sprawę jasno. „Marsjanin” to produkcja do bólu nielogiczna. W aspektach bardziej i mniej istotnych. Gdyby ktoś chciał pobawić się w wyłapywanie dziur sensu w tej produkcji, to okazałoby się, że koncept nie miał argumentów za powstaniem. A jednak został zrealizowany. Jeżeli więc nie jesteście fanami gatunku, nie potraficie zawiesić na chwilę logicznego myślenia i po prostu dobrze się bawić, to zastanówcie się nad inną pozycją z repertuaru. Tutaj bowiem naprawdę nie trzeba być asem fizyki, chemii, astronomii czy innych nauk, żeby dostrzec wady i pomyłki.

Tak samo nie trzeba być komikiem, żeby dostrzec komediową stronę „Marsjanina”. Tym razem Scott postawił nie na ciężkie metafizyczne klimaty, lecz lekkość i zabawę. Dlatego uwięziony na obcej planecie, samotny Mark Watney zamiast wpadać w depresję, dziarsko przystępuje do pracy, nie bojąc się zakasać rękawów i nieco pobrudzić; słucha utworów disco i narzeka w nagrywanych ku potomności filmikach na kiepski gust muzyczny przewodniczącej wyprawy; a na Ziemię wysyła zestawy fotografii w pozycji „na nieśmiałą licealistkę”. Kiedy sytuacja robi się naprawdę poważna, to niekpiarskie emocje płyną z ekranu jedynie przez mgnienie powiek, a w następnej chwili kompensowane są śmiechem lub żartem. Ukrywanie bolesnych uczuć i strachu pod płaszczem lekkiej zabawy pozwala osiągnąć dwie rzeczy. Raz – dobrą zabawę, dwa – niezobowiązującą świadomość dramaturgii. Scott zostawia widzowi wybór. Może się śmiać w głos albo zrozumieć, że to wszystko na pokaz, byle się nie poddać.

„Marsjanin” de facto nie reprezentuje sobą nic odkrywczego czy nowatorskiego. Scenariusz jest przewidywalny od pierwszej do ostatniej minuty, decyzje bohaterów oczywiste, a zwroty akcji typowe i pozbawione polotu. Tylko wspomniany dowcip sprawia, że produkcja wyróżnia się na tle innych. W dodatku to lekkie kino tak naprawdę jednego bohatera. Widza nie interesuje sposób zakończenia tej historii, ani decyzje podejmowane na ziemi tylko zdolności kombinowania Marka Watneya, który uparł się przeżyć.

Tak samo nie interesują go inne postaci, zbyt płaskie, płytkie i pozbawione charakteru, by mogły odegrać w całości większą rolę. Chociaż za Mattem Damonem nigdy nie przepadałam, to tym razem muszę oddać mu sprawiedliwość. Aktor zawładnął ekranem, zawłaszczył sobie całą moją uwagę i zainteresowanie. Razem z nim śmiałam się, zastanawiałam, miałam nadzieję, a nawet uroniłam łzę. Był naturalny i pewny siebie. Bez patosu i całej tej otoczki wzniosłości, na którą uparł się Scott w „Prometeuszu” miałam wrażenie, że śledzę prawdziwą historię.
No dobrze, może i prawdziwą, tylko że nie z Marsa.

Mars bowiem wydawał się nieco zbyt gładki i przystępny. Wielki Kanion i Kolorado – te miejsca przychodziły mi na myśl szybciej, niż czerwona planeta. Zresztą piaskowe burze, zimne noce, gorące dnie; kosmiczne skoki i brak przyciągania – to wszystko po „Grawitacji” i „Interstellar” nie robi już żadnego wrażenia. Wizualną przeciętność nadrabia jednak warstwa muzyczna. Wreszcie ktoś zdecydował się pożegnać nadęcie i melancholię, zastępując je… hitami disco, które we mnie wywołało dziesięć razy więcej emocji, niż najsmętniejsze popisy instrumentów smyczkowych.

Niespodziewanie „Marsjanin” przypadł mi do gustu. Bawiłam się świetnie. Tak dobrze, że pomimo wrodzonego czepialstwa potrafiłam wyłączyć krytykancką część siebie i ignorować scenariuszowe nieścisłości. To doskonały blockbuster, który pomoże się uśmiechnąć nawet najbardziej porażonemu jesienną chandrą widzowi. Jeżeli nie lubicie Matta Damona, a chcielibyście go polubić; jeżeli Ridley Scott zraził Was do siebie „Prometeuszem”; jeżeli uważacie, że zagubienie w kosmosie zawsze musi być dramatyczne i poważne, to… dajcie się zaskoczyć i biegnijcie po bilety na „Marsjanina”.

Alicja Górska

 

marsjanin-plakat

 

Dodaj komentarz