„Jeszcze dzień życia” to animacja przedstawiająca kulisy wyprawy Ryszarda Kapuścińskiego do ogarniętej wojną Angoli. Po wyjeździe Portugalczyków, będąc blisko wywalczenia sobie niepodległości, znalazła się ona w strefie wojny domowej, która rozgrywała się pomiędzy dwiema, rywalizującymi frakcjami. Reżyserami produkcji, którą stworzyli na podstawie książki samego Kapuścińskiego o tym samym tytule, byli Damian Nenow oraz Raul de la Fuente.

Będąc zupełnie szczerym, przed obejrzeniem tego filmu nie byłem zaznajomiony z samą postacią Ryszarda Kapuścińskiego, wyprawami oraz jego twórczością literacką. Dość bezpiecznie podchodziłem do seansu, ponieważ wcześniej przeczytałem w materiałach promocyjnych, że będzie to jednocześnie animacja i film dokumentalny. Takie połączenie wydało mi się ryzykowne i nastawiałem się na to, że mogę kręcić nosem po pojawieniu się napisów końcowych. Filmy dokumentalne to bowiem dość specyficzny gatunek, ponieważ bez odpowiedniej wizji reżysera, często takie produkcje stają się ciężkostrawne i nużące. „Jeszcze dzień życia” jednak obrócił wszystkie moje obawy w pył. Bardzo się cieszę, że miałem okazję obejrzeć tę produkcję, ponieważ moja niechęć do filmów dokumentalnych w trakcie oglądania dzieła Raula de la Fuente oraz Nenowa, odpłynęła w wirze wydarzeń, których tam doświadczyłem. Pierwsze co się rzuca w oczy, to przede wszystkim bardzo wysoki poziom wykonania samej animacji, która stanowi duży procent treści filmu. Nie jest to bowiem klasyczna animacja, z którą oko widza już zdążyło się oswoić. W tym przypadku mamy do czynienia z lekko komiksową stylistyką, która zachwyciła mnie praktycznie od pierwszego kadru. Zadbano tutaj o odpowiednią kolorystykę, światłocień, klimat i najdrobniejsze detale, a ja – jako widz – ciągle byłem zmuszany do aktywnego uczestniczenia w oglądaniu tego filmu. Dlaczego? Tutaj wielkie brawa należą się dla reżyserów i scenarzystów. Tak jak pisałem wcześniej, produkcje dokumentalne często mają nałożone sztywne ramy, z których bardzo trudno jest wyjść. „Jeden dzień życia” dzięki swojej artystycznej i kreatywnej formie, działał na mnie pobudzająco i wsiąknąłem w klimat całym sobą. Dobrze, że twórcy nie starali się stworzyć filmu, który polegałby na przedstawieniu niezliczonej ilości wypowiedzi osób współpracujących z Kapuścińskim, które byłyby przemieszane z krótkimi urywkami wykonanych przez niego zdjęć czy artykułów. W takiej postaci ten film byłby dla mnie praktycznie nie do przejścia. Reżyserowie postanowili nie tylko przyciągnąć uwagę widza przedstawiając misję Kapuścińskiego w sposób animowany, ale także stosując kilka, ciekawych chwytów, które według mnie sprawdziły się tutaj fenomenalnie.

Najbardziej w pamięć zapadło mi to, co jednym może się w ogóle nie spodobać, a inni nie zwrócą na ten element w ogóle swojej uwagi. Mówię tutaj o krótkich sekwencjach, które nie były bezpośrednio połączone z aktualnymi wydarzeniami, ale w bardzo sugestywny sposób sugerowały, że mają one bardzo duże znaczenie dla postaci Kapuścińskiego. Forma tych scen bardzo przypominała mi „cut scene”, które można obserwować w grach komputerowych, ponieważ często przypominały one abstrakcyjny sen na jawie. Na przestrzeni całego filmu takich scen nie ma wiele, ale dla mnie były tak szalenie interesujące, że zapadły mi w pamięć nawet na drugi dzień po seansie. Na szczególną uwagę zasługuje to, że mimo tego, że film jest w większości animowany, to pojawiają się też tam sceny nakręcone klasycznie, w formie dokumentalnej. Jednak ten element nie został potraktowany w sposób pospolity. Wypowiedzi ludzi, którzy mieli do czynienia z Ryszardem Kapuścińskim, pięknie komponowały się z aktualnymi wydarzeniami dziejącymi się w części animowanej. Zostało to uzyskane poprzez umieszczenie tych osób w lokacjach, które oglądaliśmy w danej chwili na ekranie i płynne przeniesienie widza ze świata animowanego do rzeczywistego. Niby prosty zabieg, ale tak świetnie zrealizowany. Dzięki temu ciągle czułem zainteresowanie filmem, ponieważ zamiast gadających głów otrzymujemy świetnie wyważoną mieszankę wciągającej, animowanej historii, genialnych cut scenek oraz kreatywnie wkomponowanych wypowiedzi przyjaciół Kapuścińskiego. Nie mogę nie wspomnieć też o samej fabule „Jeszcze dzień życia”, która swoją prostotą porwała mnie tak, jakbym oglądał wielowątkowy, wysokobudżetowy i hollywoodzki blockbuster historyczny. Przedstawia on krótki urywek z życia polskiego reportera, który znalazł się w środku wojny domowej w Angoli. Twórcy nie silili się, aby w 80 minut streścić jego całe życie i podsumować jego działalność zawodową. Cała moja uwaga została skierowana na konkretne kartki z kalendarza Ryszarda Kapuścińskiego i nie byłem rozpraszany przez dodatkowe wątki, które byłyby tutaj całkowicie zbędne. Cel jest prosty. Zdobyć znajomości, dostać się w najniebezpieczniejsze miejsce w kraju i zdobyć kluczowe informacje, do których nie mógł dojść żaden inny reporter. Gdzieś po środku powinno znajdować się słowo „przeżyć”, ale to nigdy w przypadku Polaka nie było uznawane za pewnik, ponieważ z każdym kilometrem, który przybliżał go do południa Angoli, liczył się on z możliwością, że coś może pójść nie tak. Po obejrzeniu tego filmu czuję jeszcze większe zainteresowanie działalnością Ryszarda Kapuścińskiego i na pewno niebawem pochylę się nad lekturą jego książek, które opowiadają o tym, czego doświadczał w różnych częściach świata. „Jeszcze dzień życia” to historia Kapuścińskiego znajdującego się w Angoli, ale również pokazanie krwawej przeszłości tego kraju. Film edukuje widza w bardzo przystępny sposób i nie próbuje przypudrować okrucieństwa, które rozgrywało się w Angoli w 1975 roku. Nie czułem się zawalony natłokiem informacji, dat i postaci, dzięki czemu mogłem w pełni skupić się na tym, o czym opowiada film. Oglądamy oczywiście urywki z wypowiedzi osób, które w jakiś sposób były powiązane z misją Polaka w Angoli, ale zostaje to pokazane w sposób uporządkowany i przejrzysty. Każdy bohater, choć często epizodyczny, wnosi do historii mnóstwo interesujących informacji, zakulisowych dialogów i rzuca nowe spojrzenie na przedstawiane wydarzenia. Po obejrzeniu tego filmu zdałem sobie sprawę, że nie ma tutaj ani jednej, niepotrzebnej sceny, ani jednego niepotrzebnego ujęcia czy przeciągnięcia jakiegoś wątku.  Miałem okazję oglądać tylko wersję z dubbingiem, więc nie wiem jak on się prezentuje w oryginale, ale muszę pochwalić osobę, która postanowiła zaangażować do tego projektu Marcina Dorocińskiego. Jego charyzmatyczny, głęboki i charakterystyczny głos bardzo dobrze sprawdził się w oddaniu charakteru głównego bohatera i podkreślenia powagi sytuacji, w jakiej się on znalazł. Choć nie przepadam za dubbingiem w grach oraz filmach, to w tym przypadku ani razu nie odczułem, że uniemożliwiło mi to, pełne odczuwanie wydarzeń na ekranie.

Film Raula de la Fuente i Damiana Nenowa to bardzo udany miszmasz gatunkowy, który w bardzo kreatywny sposób podchodzi do ograniczonego formatu, jakim jest film dokumentalny. Przez 80 minut byłem przyklejony do ekranu i czułem ciągłą potrzebę chłonięcia każdej sceny, którą serwowali mi reżyserzy. Pięknie wykonana i komiksowa część animowana, która była wzbogacana przez pobudzające uwagę widza wstawki cut scenek oraz dokumentalnych wypowiedzi ludzi powiązanych z polskim reporterem. Film nie stara się przedstawić laurki Kapuścińskiego, ale przede wszystkim edukuje widza prezentując przy okazji niebezpieczeństwo, z którym na każdym centymetrze drogi musiał się zmagać Polak. Jestem zachwycony tym, jakie emocje dostarczył mi „Jeszcze dzień życia”, ponieważ stylistyka animacji, która zawierała elementy kojarzące mi się z grami komputerowymi, podanie wielu faktów historycznych w przyjemny sposób, a także spowodowanie, że złapałem bakcyla do twórczości Ryszarda Kapuścińskiego, same świadczą o wysokim poziomie tej produkcji. Nie da się wyrazić w kilku słowach, jak bardzo polecam obejrzenie tego filmu. Świetna robota.

Za seans dziękuje wydawnictwu Agora

Źródło zdjęć wykorzystanych w recenzji: imdb.com

 

Dodaj komentarz