Nie wiem, czy w połowie 2019 roku jeszcze kogokolwiek interesuje taki twór, jakim są seriale Marvela opowiadające o ludziach posiadających supermoce. Od premiery pierwszego sezonu „Daredevila” minęło już 4 lata, które były pełne nowych bohaterów, nowych antagonistów i nowych historii. Jednak ostatnie miesiące można scharakteryzować jako etap, gdzie wszelkie zainteresowanie serialami poświęconymi członkom „The Defenders” sprowadzało się do podania przez portale branżowe daty premiery sezonu i jednocześnie zakopania tego tematu w głębokiej szufladzie.

Uwaga! Recenzja zawiera spoilery.

Przyczyn takiego stanu rzeczy może być wiele. Przede wszystkim w przeciągu kilku miesięcy Netflix informował, że na ich platformie nie pojawią się nowe sezony „Daredevila”, „Luke’a Cage’a”, „Iron Fista”, „Jessici Jones” oraz „Punishera”. Większość fanów w tym momencie postawiło krzyżyk na tych tytułach (co wcale nie dziwi), bo jaki jest bowiem sens zagłębiania się w nowe sezony „Punishera” czy „Jessici Jones”, skoro te historie nie mają już przyszłości i nie będą już się siliły na zbytnie komplikowanie fabuły. Drugim czynnikiem, który mocno wpłynął na nikłe zainteresowanie widzów było to, że przedstawione wyżej seriale (z wyjątkiem „Daredevila”) systematycznie pikowały w dół swoim poziomem, przez co zrażały do siebie nawet najwytrwalszych i najmniej wybrednych fanów. Ocenienie poziomu poszczególnych sezonów seriali Marvela/Netflixa zostawiam już na inną okazję, bo w tej recenzji cała uwaga powinna być skierowana na Jessicę Jones. Moją relację z tą panią można określić jako bardzo burzliwą, a jeśli miałbym nadać facebookową etykietę temu związkowi, byłoby to „To skomplikowane”. Gdzie tylko mogę, staram się zarazić wszystkich moim zachwytem nad pierwszym sezonem „Jessici Jones”. Był on bowiem niemal idealny pod każdym względem i tylko w niewielkim stopniu ustępował „Daredevilowi”, który jest uważany za najlepszy projekt od ekipy Marvela i Netflixa. To już nie lada osiągnięcie, ponieważ dostanie się na tę samą półkę co Matt Murdock, było równoznaczne z wielkimi ambicjami, aby rozwinąć markę seriali superbohaterskich do rozmiarów, które na początku nie mieściły się w głowach ani twórców ani fanów.

Prawdziwy kubeł zimnej wody dostałem jednak przy okazji premiery drugiego sezonu „Jessici Jones”, a właściwie pod obejrzeniu ostatniego odcinka. Nie mogłem wtedy uwierzyć, że genialnego Kilgrave’a, który jest jednym z najlepszych antagonistów, z jakim zetknąłem się w serialach, zastąpiono…nikim. Drugi sezon nie dostarczał bowiem żadnej treści i zagłębiał się w wątki, które na starcie stawały się ślepymi zaułkami. Trzeci sezon miał trudne zadanie. Musiał zmazać wielki niesmak, który powstał po kompletnie zawalonej drugiej odsłonie i jednocześnie w jakimś stopniu, przypomnieć widzowi, że twórcy mają jeszcze jakiegoś asa w rękawie i mogą dostarczyć finał na poziomie, który chociaż zbliży się do świetności z sezonu pierwszego.

W końcu nadszedł ten dzień. W końcu mogłem dowiedzieć się po wielu miesiącach czekania, jak postanowiono rozwiązać wszystkie wątki i losy wszystkich bohaterów. W końcu mogłem zobaczyć, czy pojawi się na horyzoncie antagonista, który będzie w stanie dorównać Kilgrave’owi. Czy warto było czekać? Niestety nie. Muszę zaznaczyć na starcie, żeby nie było niedomówień. Sezon trzeci „Jessici Jones” nie jest AŻ tak fatalny jak sezon poprzedni, ale w żadnym momencie nie zbliżył się do tego, co dostaliśmy w pierwszej odsłonie. Czy to można uznać za osiągnięcie? Twórcy nauczyli się na błędach, ponieważ tym razem Jessica Jones ma w końcu przeciwnika, który ustawia sobie za cel sprawdzenie jej zdolności do kontrolowania swojej mocy i emocji oraz ukarania jej… tutaj jeszcze zastanawiam się, dokładnie za co. Tym razem Jessica nie ma do czynienia z potężnym umysłem, jakim był Kilgrave, ale z niejakim Gregory’m Salingerem, który z biegiem czasu okazuje się być bezwzględnym mordercą. Nie mówię, że takie rozwiązanie nie ma kompletnie sensu, ale myślę, że tak niejednoznaczna i potężna bohaterka zasługiwała na bardziej wyrafinowanego rywala. Salinger na początku daje się poznać jako człowiek wyrachowany, chłodno kalkulujący każdy krok i przede wszystkim piekielnie inteligentny. Wymachiwanie przed twarzą widza jego dyplomami, wyróżnieniami i dowodami przebiegłości, miało zapewne zwiastować pojedynek wielkich umysłów oraz prawdziwą rozgrywkę szachową, która rozegra się na przestrzeni tych 13 odcinków. Takie założenie jak najbardziej miało szansę się udać – szczególnie na papierze. Jednak nie do końca tak się stało. Dlaczego? Ano dlatego, że przede wszystkim zabrakło tutaj scenariusza, który nie grzeszy finezją i skomplikowaniem, co bardzo utrudniało pełne oddanie zagrożenia, które czyhało ze strony Salingera. W trakcie oglądania, jego postać wydawała się być czasami karykaturalna, ponieważ jego motywacje, wypowiedzi i działania, kompletnie rozjeżdżały się z tym, jak finalnie został on przedstawiony. Odniosłem wrażenie, że został on stworzony tylko dlatego, bo twórcy przed stworzeniem scenariusza do 3. sezonu spędzili dwie noce na oglądaniu „Dextera” i nie mogli się oderwać od tego, jak genialnie tam poradzono sobie z kwestią wykreowania postaci seryjnego mordercy. Gregory Salinger to postać, która została żywcem wyjęta z „Dextera”. Problem polega na tym, że wyjęto tylko koncept, a pozostałych elementów już nie. Główny antagonista nie ma wyrafinowanych powódek, nie imponuje kreatywnymi grami na umysły i nie potrafi zainteresować na tyle widza, żeby zrozumieć jego tok rozumowania. Przez to staje się on nudnym, płytkim i niebudzącym żadnych emocji bohaterem, co w pewnym stopniu uniemożliwia czerpanie pełnej przyjemności z oglądania. Nie mogę powiedzieć, że jest to słabo zagrana czy przeszarżowana postać. Jednak fakt, że kompletnie nie wzbudza on u mnie ciekawości, sprawiło, że w pewnym momencie nie potrafił mnie już on niczym zaskoczyć. Najgorsze jest jednak to, że sam Salinger nie ma zbyt wielkiego powiązania z samą Jessicą, jej przeszłością czy najbliższym otoczeniem. Ponieważ nie czuć, że ta relacja ma jakieś powiązanie emocjonalne i nie stanowi jakiegoś bolesnego wspomnienia dla tytułowej bohaterki, to sprowadziła się ona do oklepanego schematu superbohaterki ganiającej za czarnym bohaterem. To nie jest ten sam kaliber relacji co na linii Matt Murdock-Wilson Fisk, Matt Murdock-The Hand czy Jessica Jones-Kilgrave.

Drugim, wiodącym wątkiem w 3. sezonie „Jessici Jones” jest nieustępliwa i nieustraszona Trish Walker. W poprzednim sezonie ta postać przeszła dużą przemianę i właśnie z tego powodu trochę zraziłem się do tego serialu. Wspomniana przemiana nie była bowiem przeprowadzona naturalnie i nie była odpowiednio uargumentowana. Trish wcześniej sprawdzała się idealnie jako osoba blokująca przesadne zapędy Jessici oraz rozładowująca napięcie danej sceny. Zabrzmi to bardzo stereotypowo, ale idealnym typem postaci dla Trish jest infantylna blondynka. W 3. sezonie postanowiono dość mocno pociągnąć wątek jej ambicji zostania superbohaterką, co powodowało, że jedyne co mogłem zrobić, to podeprzeć się na stole i patrząc na zegarek, wyczekiwać na kolejną scenę. Nie będę oszukiwał…Nie jestem i nigdy nie zostanę fanem Panny Walker, która postanowiła wpaść jak czołg w tryb combat mode, przez co jej postać przestała być miłym dodatkiem i jednocześnie kontrastem dla oschłej osobowości Jessici Jones. W zamian stała się amerykańskim strażnikiem sprawiedliwości, co niewątpliwie gryzie się z jej obrazem z sezonu pierwszego. Nie mam tutaj na myśli tego, że bohaterowie nie mają prawa zmieniać się na przestrzeni kolejnych odcinków, ale w przypadku Trish, groźne miny oraz irytujące i idealistyczne wypowiedzi, zraziły mnie do niej po 10 sekundach. Niestety temu wątkowi w 3. sezonie poświęca się zaskakująco dużo czasu, przez co sama Jessica Jones zostaje zepchnięta na boczny tor. Wydaje się, że cały potencjał i cały pomysł na rozwój Jessici został wykorzystany w pierwszym sezonie. Od tamtego momentu nie otrzymaliśmy już ani jednego, ciekawego urywka z jej przeszłości i nie mogliśmy zwiększać swojego przywiązania do jej losów. Gdzie się podziała ta Jessica, która ciętym dowcipem, bystrym umysłem i bardzo bezpośrednim stylem działania potrafiła rozwiązać każdy problem? Wszystkie te elementy gdzieś zaginęły w trakcie tej długiej drogi. Czy te cechy uaktywniają się tylko wtedy, gdy może się ona mierzyć z godnym rywalem? Tego się prawdopodobnie nie dowiemy. Fakt jest taki, że Jessica stała się postacią drugoplanową we własnym serialu i została zastąpiona przez wątki poświęcone Trish Walker oraz Jeri Hogarth. Problemem jest jednak to, że nie były one na tyle wciągające i interesujące, aby warto było im poświęcić aż 13 odcinków. Dopiero pod koniec sezonu postanowiono w pewnym stopniu uzasadnić pewne decyzje podjęte przez Trish, ale wytłumaczenie chęci robienia czystki w Nowym Jorku tylko z powodu bierności Jessici oraz surowego wychowania, kompletnie do mnie nie przemówiło. Jej przemiana z infantylnej blondynki na wykwalifikowanego komandosa można porównać do Daenerys z „Gry o Tron”, która na pstryknięcie palcem postanowiła zmienić się z wyzwolicielki w masową morderyczynię. Podobny problem mam z wątkiem Jeri Hogarth, który również stanowi duży procent czasu ekranowego 3. sezonu. W wielu momentach podejmuje ona bowiem irracjonalne decyzje, które zaprzeczają temu, jak budowano tą postać na przestrzeni tych lat. Wszystkie ideały zostały zastąpione przez wartości dość przedmiotowo traktujące innych ludzi. Kompletnie się to gryzło z tym, że Jeri zostało kilka miesięcy życia i byłem przekonany, że jej postać zostanie wykorzystana do bardziej podniosłych celów. W zamian otrzymujemy młodzieńcze podążanie za szkolną miłością oraz publiczne piętnowanie działalności Jessici. Można stwierdzić, że był to kompletnie zbędny wątek, który w niewielkim stopniu popychał samą akcję do przodu.

Ciągle narzekam, ale nie wszystko udało się twórcom serialu w trzecim sezonie popsuć. Na duży plus zasługuje to, jak postanowiono rozwijać i zakończyć wątek Malcolma. Nie miał on łatwo i musiał w międzyczasie odpędzić wiele demonów, które cały czas krążyły wokół niego. Ze względu na jego przeszłość oraz cechy charakteru, każda jego decyzja była nacechowana ciężarem emocjonalnym. Jego rozwój nie był tak gwałtowny i sztucznie przyspieszany jak u Trish. Malcolm z czasem poznawał sam siebie, czego właściwie chce i co chce zrobić ze swoim życiem. Był on tą postacią, która zawsze służyła chłodnym spojrzeniem na dany problem i była w stanie szybko uczyć się na własnych błędach. Bardzo ciekawym dodatkiem dla postaci Malcolma był Erik, który podobnie jak Jessica, również posiada zdolności nadprzyrodzone. Szkoda, że w tak małym stopniu postanowiono zagospodarować potencjał tej postaci, ponieważ wniósł on mnóstwo świeżości do historii, a umiejętnością odczytania przeszłości kryminalnej każdego człowieka, nadał mnóstwo dynamiki niektórym wątkom. Znacznie ciekawszym pomysłem niż wciskaniem po raz kolejny na ekran irytującej Trish czy nudnawego Salingera, byłoby na pewno oparcie historii trzeciego sezonu na relacji Jessici oraz Erika. Mógłby on prowadzić prywatną walkę z najgorszymi złoczyńcami Nowego Jorku dzięki swojemu, wewnętrznemu radarowi, w czym przeszkadzałaby mu Jessica. Byłaby wtedy szansa na uzyskanie podobnej dynamiki duetu, który mogliśmy zobaczyć w drugim sezonie „Daredevila”, w którym główny bohater próbował temperować porywczy charakter Punishera. Jednak otrzymaliśmy znacznie mniej satysfakcjonujące rozwiązanie i musimy się z tym pogodzić.

„Jessica Jones” po pierwszym sezonie szturmem wskoczyła do mojego rankingu ulubionych seriali Netflixa. Jednak po tym czasie mogę stwierdzić, że jego siłę stanowił wtedy Kilgrave, który definiował także główną bohaterkę. Twórcom serialu nie udało się ani w trzecim, ani tym bardziej drugim sezonie uzyskać podobnego, gęstego klimatu oraz wyrazistych postaci. Wszystko to rozmywa się w gąszczu niepotrzebnych, irytujących, a czasami wręcz potwornie nudnych wątków, które zmierzają donikąd. Tak jak poprzednie seriale Marvela i Netflixa, również ten sezon cierpi na chorobę 13 odcinków, ponieważ nie udało się (znowu) w pełni świadomie zapełnić ich interesującą treścią. „Jessicę Jones” zapamiętam za genialny pierwszy sezon, a resztę chciałbym po prostu zapomnieć. Kto by pomyślał, że jedynym hashtagiem, który najlepiej opisywałby premierę nowego sezonu serialu Netflixa będzie #nikogo.

P.S. Nie muszę już zapominać o sezonach numer dwa i trzy, ponieważ nie trzeba się przy tym szczególnie wysilać. One same, z dobrej woli wyparowują z głowy po 3 sekundach od wyłączenia ostatniego odcinka.

źródło zdjęć wykorzystanych w recenzji: imdb.com


Dodaj komentarz