Zacznę od tego, że nie będzie to standardowa recenzja, ponieważ przedpremierowy pokaz Bitwy Pięciu Armii zmusił mnie do wielu refleksji. Dzisiejsza noc z Hobbitem nie była jedynie świetną rozrywką, ale również pretekstem do myślenia o swoich oczekiwaniach. I o tym, czy ekipa Petera Jacksona miała jakąkolwiek szansę ich spełnienia. Chciałam Hobbita, który poruszy mnie tak jak LOTR.
Niestety, od czasów Drużyny Pierścienia przybyło mi wiele wiosen i obawiam się, że nic nie może powtórzyć zachwytu z dzieciństwa.
Zwłaszcza, jeśli filmy te powinno się oglądać w odwrotnej kolejności.
Z całą pewnością trzynaście lat temu byłabym z Hobbita zadowolona bardziej, a dziś nieodmiennie zachwycałabym się Władcą Pierścieni.
Stąd taki mój mały apel: pamiętajmy do kogo kierowana była zekranizowana książka i dziękujmy Peterowi Jacksonowi, że wycisnął z niej znacznie więcej, niż można było się spodziewać. Jedna część książki Władca Pierścieni jest średnio dłuższa niż cały Hobbit,
a ekipie Jacksona udało się zrobić z niego i tak całkiem dobre filmy. Ta prosta arytmetyka również powinna dawać do myślenia.

Uwielbiam film Władca Pierścieni. Wydaje mi się bowiem, że stąd wynika większość problemów z Hobbitem. Mówiąc problemy mam na myśli rozczarowanie wielu osób, które zapewne tak jak ja cytują teksty z LOTR w formie żarcików. I tak jak ja, dostając kociego rozumu, zastawiają współlokatorom drzwi do łazienki i krzyczą: You shall not pass, Flame of Udun! I tak jak ja z pokorą znoszą to, że większość ludzi nie rozumie czym tu się zachwycać, zwłaszcza, że od ostatniej części Władcy minęło już jedenaście lat. Cóż… na oglądaniu LOTR jedenaście lat mija
jak jeden dzień…

My, fanatycy LOTR, wychowani na jego podniosłym, poważnym i idealnie dopracowanym przekazie, oglądający go dziesiątki razy i znający
całość na pamięć, jesteśmy chyba na Hobbita za starzy i właśnie dlatego większość ludzi wychodziła z pokazu przedpremierowego nieco zdegustowana. Zapominamy, że Hobbit nie jest dla nas (jak to nie dla nas?! Przecież nasz elficki jest bez zarzutu!), ale dla pokolenia wychowanego na grach komputerowych z niesamowitymi efektami specjalnymi i zawrotną akcją. Musimy się z tym pogodzić. Tolkien nie pisał Hobbita dla starych, wybrednych czytelników, ale dla dzieci i młodzieży i do młodzieży właśnie skierowana jest adaptacja. Jeśli chciałoby się go porównywać jakościowo do LOTR trzeba by było przyznać, że jest on dużo słabszy, ale nie ma absolutnie żadnych podstaw, żeby tworzyć taki ranking, a to z prostego powodu: grupa docelowa czytelników Tolkiena była zupełnie inna i siłą rzeczy film jest również dla młodzieży oraz dla młodych duchem. Nie oglądałam chyba lepszego filmu fantasy dla młodzieży. I tego będę się trzymać.

Czytałam kilka recenzji, w których autorzy dawali upust swoim frustracjom i absolutnie nie mogę się z nimi zgodzić.
Wystarczy bowiem przeczytać dowolnie wybrany fragment Władcy Pierścieni a potem Hobbit, czyli tam i z powrotem i naprawdę nie trzeba być znawcą, aby zorientować się, że choć obie opowieści toczą się w tym samym miejscu, podobnym czasie, a nawet mają tych samych bohaterów; to ich odbiorcą miał być zupełnie kto inny! Jeśli ktoś spodziewał się po Hobbicie powtórki z LOTR, to u podstaw jego rozczarowania leżą
z góry przegrane założenia. Rozsądek nakazuje zauważenie różnic na samym początku opowieści – co łączyć może epicką historię o żądzy, opętaniu i honorze dla wyrobionego czytelnika, z zabawną opowiastką dla młodzieży, w której czarodziej jeździ saniami zaprzężonymi w wyścigowe króliki? A przecież należy pamiętać, że Hobbit to ekranizacja książki, która w żaden sposób nie jest w stanie zaspokoić scenariusza
w takim stopniu jak LOTR. Jestem przekonana, że osoby, które najpierw obejrzą Hobbita, a później Władcę, będą tym pierwszym zachwyceni. Pod warunkiem, że będą pamiętać o tym, że zekranizowanej książce bliżej jest jednak do Opowieści z Narnii niż trylogii Tolkiena.

Aby być zadowolonym z seansu trzeba pamiętać nie tylko o tym, że jest to opowieść dla młodzieży, ale również o tym, że film należy traktować całościowo. O ile wszystkie części Władcy (taaak, aby walczyć z nieustannym ocenianiem Hobbita przez pryzmat LOTR należy również używać takich porównań) posiadały kompozycję pozwalającą traktować je jako osobne filmy (każdy posiadał bowiem początek, rozwinięcie i sceny kulminacyjne), Hobbit to coś, co najlepiej oglądać ciągiem (proponuję: w czasie jednego dnia lub nocy). Niezwykła podróż to początek,
Pustkowie Smauga to część rozwijająca, a Bitwa Pięciu Armii, to niestety już prawie same  kulminacyjne sceny walki. Jako część większej całości, Bitwa jest tworem całkowicie satysfakcjonującym, ale jako osobny film – bardzo rozczarowującym. Nie radzę oglądania go po rocznej przerwie od poprzednich części. O świetnej muzyce, grze aktorskiej i dobrych dialogach (jeśli już się pojawiają) nie muszę chyba wspominać,
bowiem można je uznać za standardowe w ekranizacjach Tolkiena tworzonych przez tę ekipę.

Niektórzy zarzucają twórcom, że nie mieli pomysłu na trzecią część, że całość mogła składać się jedynie z dwóch odcinków, ale to kolejna opinia, z którą nie mogę się zgodzić. Dwa pierwsze miały bowiem idealne tempo dla fantastyczno-przygodowego filmu młodzieżowego,
a taki zabieg niepotrzebnie przyśpieszyłby fabułę (albo trzeba byłoby ją pociąć. A to zawsze jest kiepskim pomysłem).

Owszem, Bitwa Pięciu Armii gdzieś po godzinie wspaniałych scen ze Smaugiem, czy popadającym w obłęd Thorinem, zmienia się w jedno wielkie pole bitwy (która nie jest wcale porywająca, ale na pewno się nie dłuży). Na dodatek są to sceny zrobione na wesoło, przy których człowiek chichocze sobie cichutko. Może to być dużym mankamentem dla kogoś, kto przywykł do trzymających w napięciu, poważnych scen z LOTR. Niektóre pomysły są prześmieszne (patrz: pierwsze prawo fizyki Śródziemia: Legolas jest szybszy od grawitacji), a te fragmenty,
które w założeniu miały chyba trzymać w napięciu, również wywoływały ataki śmiechu (i jedne spontaniczne… oklaski. Patrz: Początek starcia
Thorina z jego największym wrogiem), a te które miały wzruszać następowały zaraz po tych zabawnych i nawet mi nie zakręciła się łezka
w oku.

Trzeba jednak przyznać, że Hobbit idealnie zazębia się z Władcą Pierścieni i że oprócz efekciarstwa i zbyt rozbuchanych efektów specjalnych (wolałam te bardziej „klasyczne” z … a zresztą, wiecie skąd, nie będę się powtarzać) jest idealnym filmem dla całej rodziny.

 

Aby nie zdradzić za wiele, powiem jeszcze tylko, że zdecydowanie warto obejrzeć ten film, choć nie należy nastawiać się na zbyt wiele.
Dla mnie najlepsza była druga część. Tą opinią chciałam jednak obronić honor poczciwego Hobbita. Nawet, jeśli niektóre sceny z Bitwy wywoływały u mnie pobłażliwy uśmieszek.

Oczywiście można z oślim uporem powtarzać, że Hobbit jest wtórny w stosunku do Władcy, że muzyka jest gorsza, efekty specjalne bardziej dokuczliwe, scenariusz mniej dopracowany, a wielu wątków i scen mogłoby w ogóle nie być (zwłaszcza tych komediowych, bo one przecież nie były zabawne tylko żałosne) itp., tylko w jakim celu? Po co to robić, skoro Hobbit dostarczył nam osiem godzin dobrej rozrywki oraz kilka lat oczekiwania w radosnym napięciu. A Bitwa? Przed nią cieszyłam się jak dziecko ze świątecznego prezentu, a teraz gdy przygoda już się skończyła, mogę spokojnie wrócić do swoich książek i do swojego fotela…

PS. Ale to nie musi być koniec naszej przygody, przyjaciele. Peter Jackson udowodnił, że potrafi zrobić dobry film (bo tak, dla pewnego przedziału wiekowego to świetny i mądry film o wartościach, przyjaźni i odwadze. Dla tych bardziej wybrednych odbiorców również, gdy chcą się wybrać do bardziej wesołego, niefrasobliwego Śródziemia) nawet z takiej cieniutkiej książeczki jak Hobbit. Coś dokleja, coś dosztukowuje
i mamy trzy filmy z 350 stron! Ciekawa jestem, co potrafiłby zrobić z Silmarillionem

Recenzja ukazała się również na blogu Magazyn Opinii, na który serdecznie zapraszamy.

hobbit plakat

 

Dodaj komentarz