W końcu nadszedł ten moment. Po tym jak cały świat wstrzymał oddech po pstryknięciu palcami przez Thanosa w „Avengers: Infinity War”, które na pewno stanie się ikoną w popkulturze, doczekaliśmy się chwili, gdy otrzymaliśmy odpowiedź na wszystkie nurtujące pytania. Zanim zaczniecie czytać dalszą część tej recenzji, muszę ostrzec, że pojawią się w niej spojlery dotyczące „Avengers: Endgame”, więc jeśli jeszcze nie oglądaliście tego filmu, najlepiej wróćcie do czytania tego tekstu po seansie.

 

Podtytuł najnowszego filmu Marvela – „Endgame” – daje jasno do zrozumienia, że jesteśmy świadkami końca pewnego etapu w MCU. Wszystko zaczęło się w roku 2008, gdy w kinach pojawił się Iron Man, a kwintesencją, prawdziwą wisienką na torcie i finałowym muśnięciem pędzla na płótnie wielkiego mistrza, ma być właśnie „Endgame”. Jest on bezpośrednią kontynuacją „Infinity War” i w głównej mierze najwięcej czasu poświęca on na pokazanie procesu przetwarzania przez członków Avengers smutku i żałoby po straconych towarzyszach oraz członkach rodziny. Pierwszy akt „Endgame” jest przeznaczony na dogłębną analizę poszczególnych bohaterów i ich reakcji na otaczający świat, który pogrążył się w kryzysie gospodarczym i egzystencjalnym. Widzimy w nim Kapitana Amerykę, który swój ból próbuje uśmierzyć na terapiach, próbując jednocześnie pomóc zwyczajnym ludziom, dotkniętych przez czystkę Thanosa. Muszę powiedzieć, że mimo bardzo powolnego tempa akcji w tym segmencie filmu, reżyserom udało się tutaj przedstawić bohaterów w bardzo ludzki sposób, co było potrzebne po emocjonującym finale „Infinity War”. Pierwszy akt jest przede wszystkim spoiwem, które płynnie i godnie wiąże nam dwa filmy. Pierwsze kilkadziesiąt minut filmu pokazuje na jak wielką skalę i jak na wiele dziedzin życia wpłynęły wydarzenia sprzed 5 lat. Zemsta na Thanosie i tak przychodzi dość szybko, szybciej niż się spodziewałem. Tylko czy ta zemsta przynosi bohaterom ukojenie? Nie. Nadal bowiem pół ludzkości, w tym ich przyjaciele, nie wrócili do żywych. Widać to między innymi po Thorze, o którym jednak napiszę trochę później. Tony Stark swoją uwagę skierował na życie rodzinne i wraz z Pepper Potts zakłada rodzinę, która powiększa się o nowego członka – córkę Morgan. Mimo to, ciągle jednak pamięta o tym, co się stało z jego podopiecznym, Peterem Parkerem. W tym depresyjnym nastroju tkwimy do momentu, gdy z Quantum Realm powraca Ant-Man. On również musi zmierzyć się z nową rzeczywistością, która jest dla niego wielką zagadką, skoro wojnę z Thanosem i 5-letni okres po tej batalii, spędził w świecie kwantowym. Jego powrót nasuwa mu pomysł, który ma pomóc Avengers odkręcić konsekwencję pstryknięcia Thanosa i przywrócić połowę ludzkości. W tym momencie film przechodzi do drugiego aktu, w którym dawny skład superbohaterów musi znowu stanowić całość i stanąć na wysokości zadania. Kapitan Ameryka, Czarna Wdowa i Ant Man „rekrutują” Hulka, Iron Mana, Rocketa, Nebulę oraz Thora.

W tym momencie przechodzimy chyba do najgorszej części „Avengers: Endgame”. Sama akcja planowania przemieszczania się w czasie jest przeprowadzona pomysłowo i stosunkowo zrozumiale, mimo że poziom skomplikowania teorii kwantowej i różnych linii czasowych nie daje widzowi dużo czasu na analizę. Jednak sam etap zdobywania kamieni z przeszłości przez Avengers jest przeciągnięty zbyt mocno i w pewnym momencie zacząłem się po prostu niecierpliwić, ale nie z ciekawości, ale trochę ze znudzenia. O ile rozmowa Hulka z Starożytną jest ważna z punktu pokazania jak poważne konsekwencje ma ingerencja w linie czasowe, tak zdobywanie kamieni: mocy, umysłu, przestrzeni (tylko po części) i duszy, nie wywołały u mnie większych emocji, i nie były takimi game-changerami, które spowodowałyby przyspieszenie rozgrywania akcji, przedefiniowanie moich odczuć odnośnie konkretnego bohatera lub rzucenia nowego światła na wydarzenia, które działy się w poprzednich filmach MCU. Rozmowa Czarnej Wdowy oraz Clinta na wzgórzu, na którym mieli zdobyć kamień duszy, nie spowodowała u mnie wzruszenia, choć ciężko mi powiedzieć, co tutaj nie zagrało, skoro śmierć jednego z najważniejszych członków Avengers nie miało wydźwięku godnego powagi tej chwili. Może przyspieszenie akcji i wypowiedzenie paru, mało znaczących linijek przez bohaterów nie pozwoliło mi na zbudowanie w mojej głowie wagi tego wydarzenia. Odbiór tej sceny też popsuł mi fakt, że Clint oraz Natasha czuli się zaskoczeni koniecznością złożenia ofiary, aby zdobyć kamień duszy. Myślę, że w momencie planowania przez Avengers zdobycia kamieni, zarówno Iron Man, jak i Nebula byli świadomi tego, co czeka na Sokole Oko i Czarną Wdowę, ponieważ usłyszeli to od Thanosa na Tytanie w „Infinity War”. Wcześniej napisałem, że tylko po części mi się nie podobał proces zdobywania kamienia przestrzeni. Pierwsza próba przy udziale Lokiego i Hydry nie była niczym interesującym czy emocjonującym, ale drugie podejście, które odbyło się w roku 1970. Oh boy. To jest to. Właśnie w tym momencie coś we mnie drgnęło, w końcu poczułem się zaangażowany w historię. Howard Stark, ojciec Iron Mana, jest portretowany na przestrzeni kilku filmów, ale spotkanie Tony’ego ze swoim tatą jest szczególnie ważne, gdy ma się w pamięci sceny z „Kapitana Ameryki: Starcie bohaterów”. Widać tam, że mieli oni dość chłodne stosunki, ostatnia rozmowa między nimi odbyła się w dość nerwowej atmosferze, a sam Tony nie miał możliwości pożegnać się z ojcem, który został zamordowany wraz z żoną przez Zimowego Żołnierza. Dzięki temu scena pomiędzy Howardem i jego synem z przyszłości jest tak emocjonalna, ważna i symboliczna. Tony ma możliwość podziękować mu za wszystko, co zrobił, aby znalazł się w miejscu, w którym jest, pożegnać się z nim i zdać sobie sprawę, że ojciec kochał go ponad życie, tylko nie zawsze potrafił to okazać. Sposób, w jaki śmierć poniosła Czarna Wdowa to był prosty, sprawdzony w popkulturze, ale niezbyt udany i nachalny sposób wywołania u widza emocji. Do mnie bardziej przemówiła jednak subtelność rozmowy Iron Mana z Howardem Starkiem oraz przede wszystkim jej wpływ na życie oraz postrzeganie świata u Tony’ego. W tej scenie twórcy nie silili się na obrócenie całej sytuacji w żart, tak jak często zdarza się w Marvelu, co jeszcze bardziej podkreśliło ludzką cechę Iron Mana, które swoje problemy ukrywał pod grubą warstwą ironii. Również wątek Thora, jego matki i odzyskiwania kamienia rzeczywistości można włożyć do kategorii – coś u mnie drgnęło emocjonalnie. Podobnie jak Tony, Thor nie miał możliwości pożegnania się ze swoją matką, z którą miał specjalną więź. Powrót do przeszłości był dla niego bardzo ważny, ponieważ mógł po raz ostatni porozmawiać z Friggą, wpaść w jej ramiona i usłyszeć od niej kojące słowa. Jednak ta scena w porównaniu do dialogu Tony’ego z ojcem, ma kilka linijek humorystycznych, które niekoniecznie tutaj pasowały. Jednak tutaj wina spada na Thora, który jest…

Czas na poświęcenie kilku słów bohaterom „Avengers: Endgame”. Przede wszystkim trzeba sobie zdać sprawę, że ten film to głównie tribute dla Iron Mana oraz Kapitana Ameryki. To oni są główną osią tej historii i to wokół nich buduje się większość scen dramatycznych. Obaj muszą stawić czoła swojej przeszłości i te wydarzenia odciskają swoje piętno na ich psychice. Myślę, że zarówno Tony, jak i Steve otrzymali godne pożegnanie, które zapadnie w pamięć, a być może ich wspomnienie pojawi się w kolejnych filmach MCU. Są pokazani jako superbohaterowie o wielkim sercu i oddaniu, ale także jako zwykli ludzie, którzy potrzebują stabilności, miłości, i poczucia bezpieczeństwa w ramionach rodziny. Kapitan Ameryka oraz Iron Man objawiają się jako prawdziwi liderzy, którzy potrafią poprowadzić swoje oddziały do walki, dać im nadzieję i są gotowi do gigantycznych poświęceń dla dobra ogółu. Przeciwieństwem tak dobrze poprowadzonych postaci są jednak przeciętnie rozpisani Hulk, Kapitan Marvel i przede wszystkim Thor. Do sposobu wprowadzenia tego ostatniego mam największe zastrzeżenia. Pamiętacie scenę z „Infinity War”, w której Thor majestatycznie pojawia się w środku bitwy na Wakandzie, która za każdym razem powoduje ciarki? Zapomnijcie o tym. Tego już nie ma. W „Endgame” jego rola ograniczania się do picia piwa, drapania się po wielkim brzuchu i rzucania durnych tekstów. Rozumiem, że doprowadzenie siebie do takiego stanu było jego sposobem na poradzenie sobie z wydarzeniami sprzed 5 lat. Takie zagranie ma jak najbardziej sens, ale gdyby było tylko przedstawione jako jeden z etapów tego procesu przetwarzania traumy, a nie stanowiło definicję Thora w tym filmie. Niestety oglądamy go w tak opłakanym stanie przez cały czas trwania „Endgame”. Thor nie powoduje już zachwytu, nie budzi strachu, nie powoduje u widza swoją epickością otwarcia ust jak w słynnym memie z Pikachu i co gorsza, nie jest już tak zabawny jak w Ragnarok, a tym bardziej „Infinity War”. Większość tekstów, które miały być kreatywnymi one-linerami, kompletnie tutaj nie siadło. Jak można było zmarnować potencjał tak gigantycznej postaci? Jak? Jeśli ta degradacja możliwości tej postaci miała przedłużyć walkę z Thanosem czy dać więcej przestrzeni pożegnaniu Iron Mana, to niestety nie tędy droga. Aż tak dramatycznie nie jest z postacią Hulka, który w „Endgame” pojawia się po raz pierwszy jako postać będąca połączeniem intelektu Bruce’a Bannera i siły Hulka. Problemem jest tylko to, że jego siła nie zostaje wykorzystana w żadnej scenie, a obecność Bannera ogranicza się jedynie do bycia tzw. jajogłowym, którego prosi się o wyjaśnienie pojęć, których nikt nie może zrozumieć. Takie podejście do tak nieprzewidywalnej i mocnej postaci ograniczało jego możliwości faktycznego wpływu na wydarzenia w „Endgame”. Jednak pod względem mikroskopijności wpływu na historię przoduje Kapitan Marvel. Nie oglądałem jej solowego filmu, więc nie czuję się kompetentny komentować jej możliwości jako superbohaterki, a także jej sposobu myślenia, ale w wielu materiałach promocyjnych była przedstawiona jako brakujący element potrzebny do pokonania Thanosa. Została ona przecież wezwana przez samego Nicka Fury’ego w scenie po napisach „Infinity War”. Spodziewałem się, że odegra ona niemałą rolę w budowaniu siły Avengers w finałowej walce. Stało się zupełnie inaczej, a sama Carol Danvers nie pełni nawet roli drugoplanowej, a wręcz trzecioplanową. Wykonała ona parę efektownych szarż w powietrzu i w połowie filmu zmieniła swoją fryzurę, co stanowi jej jedyne osiągnięcia w tym filmie. Spodziewałem się, że „Endgame” będzie punktem przełomowym dla tej postaci i będzie ona stanowić ważny punkt czwartej fazy nowych filmów MCU. Stało się inaczej i ciągle muszę poczekać na wybuch jej możliwości.

Przechodząc do trzeciego aktu tego filmu miałem mieszane uczucia. Po świetnym początku przyszedł moment z problemami w środkowej części, więc spodziewałem się epickości w akcie trzecim, którą zapowiadali twórcy. I nadeszła. Przywrócenie życia połowie ludzkości w wyniku pstryknięcia Hulka zadziałało, więc można było się spodziewać, że prędzej czy później spopieleni członkowie Avengers wrócą. Nie wiadomo tylko jednak było kiedy. Bitwa w czeluściach siedziby Avengers dostarcza takich emocji, które w końcu zmusiły mnie do poprawienia się w fotelu i otworzenia ust z wrażenia. Rozmach, świetne efekty specjalne, różnorodność i widowiskowość walk, wybuchów oraz scen walki powalają na kolana. Moment, gdy widzimy otwierające się koła utworzone przez Dr Strange’a, przez które przechodzą kolejne, znane nam postacie, w końcu spowodowały u mnie uśmiech na twarzy i ciarki podekscytowania. „Avengers Assemble” wypowiedziane przez Kapitana Amerykę na pewno stanie się kultowe, co jeszcze bardziej powodowało radość. W tym momencie widzimy dwie, najpotężniejsze armie, które stoją naprzeciwko siebie, czyli Avengers i Thanosa. W wyniku tej wojny otrzymałem wszystko to, czego oczekuję po kinie takiego gatunku. Nie potrafię porównać tego widowiska do tego, co można było zobaczyć w „Infinity War” czy chociażby „Aquamanie”, ale na pewno nie czuję się zawiedziony. W międzyczasie pojawia się wiele satysfakcjonujących scen, które powodują szybsze bicie serca. Jedną z nich jest pojedynek Scarlet Witch z Thanosem, która nie tylko jest wypełniona potężnymi ciosami godnych siebie rywali, ale także podtekstem emocjonalnym związanym z uśmierceniem Visiona przez Thanosa. Jednak to wszystko przyćmiewa Kapitan Ameryka, który dostąpił zaszczytu władania Mjolnera, młota Thora. Epickość tej sceny jest nie do opisania i emocje, które wtedy mi towarzyszyły, chociaż po części wynagrodziły mi bezbarwność władcy Asgardu. Gdy myślałem, że to już koniec, bitwa o rękawicę z kamieniami weszła w nową fazę. Rozegrała się ona między Iron Manem oraz Thanosem i na pewno zapamiętam ją na długo. W tym przypadku również otrzymujemy bezpośrednie nawiązanie do tego co się działo w „Infinity War”. Wtedy, mimo wcześniejszych zapewnień, Doktor Strange oddał kamień czasu Thanosowi. Nikt wtedy nie wiedział dlaczego obrońca kamienia tak łatwo pozbył się elementu, który jeszcze bardziej wzmocnił ich wroga. Ten wątek idealnie zamyka się w „Endgame”, ponieważ Doktor w pewnym momencie jasnym sygnałem daje do zrozumienia Iron Manowi, że nadeszła ta jedyna możliwość na 14 milionów, która daje im szansę na pokonanie wroga. Scena ta dostarcza kolejny epicki moment, w którym z ust Tony’ego Starka wybrzmiewa „I’m Iron Man”, po czym pojawia się kolejne pstryknięcie, które unicestwia całą armię Thanosa. Jaka jest cena tego zwycięstwa? Wszyscy znają zakończenie. Doktor Strange uratował życie Starka w „Infinity War” wiedząc, że jego czyn uratuje ludzkość w niedalekiej przyszłości. Bardzo ciekawie udało się zamknąć klamrą czas, w którym Iron Man stanowił czołową postać Avengers, od samego początku, czyli od 2008 roku, do „Endgame”, w którym dobro jednostki zostało przez niego poświęcone dla dobra ogółu. Tony Stark, który uchodził dotychczas za człowieka o wielkim ego, który nie czuje potrzeby budowania długotrwałych relacji, teraz staje się bohaterem, który nie bał się osierocić córeczki i opuścić Pepper – najważniejszych osób w jego życiu. Pożegnanie godne bohatera. Nie płakałem na tej scenie jak bóbr, ale na pewno poczułem pewien rodzaj nostalgii oznaczającej koniec jakiejś ery.

Podsumowując, „Avengers: Endgame” jest na pewno ważnym filmem, który zamyka pewien etap filmów pojawiających się od 11 lat. Ma on wielkie i warte zapamiętania sceny w finałowej walce, a także interesujące momenty do analizy w akcie pierwszym. Największą bolączką jest jednak zbyt przeciągnięty środek filmu, w którym pojawia się mało istotnych i interesujących wątków. Rozczarowujący był dla mnie także sposób potraktowania postaci Thora, który w żadnym stopniu nie przypominał wielkiego herosa z „Infinity War”. Rykoszetem dostał także sam Thanos, który z postaci niejednoznacznej i enigmatycznej o dobrze uzasadnionych motywacjach, staje się pospolitym złoczyńcą, chcącym zniszczyć głównych bohaterów. Myślę, że ta postać miała jeszcze potencjał, aby nie zostać zepchniętym do roli tła dla wydarzeń głównych. „Endgame” traktuje bardziej jako dopełnienie niektórych kwestii rozpoczętych w zeszłorocznym Avengers oraz zamykania historii pewnych bohaterów. Jako dzieło filmowe znacznie bardziej wolę „Infinity War”, ale to nie oznacza, że Endgame jest filmem przeciętnym. To nadal produkcja, która pięknie żegna dwie, największe gwiazdy MCU, czyli Kapitana Amerykę i Iron Mana, a także trzecim aktem pokazuje, że pomimo wielkości bitwy na Wakandzie, ciągle można stworzyć coś jeszcze większego i znaczącego. Pomijając wady, cieszę się, że szczególnie Tony Stark otrzymał pożegnanie, które pokazało jego wrażliwą stronę i pozwoliło mu zyskać w moich oczach bardzo dużo sympatii. Inną sprawą jest to, że „Infinity War” dostarczył tyle zaskakujących momentów, że czułem się niejako zahartowany na wszelkie niespodzianki, które zaserwowano w „Endgame”. Zeszłoroczne widowisko wyróżniało się tym, że nie dążyło za wszelką cenę do zakończenia tej historii happy endem, a wcześniejsze wydarzenia były uporządkowane i spójnie przedstawione. W przypadku „Endgame” brakowało mi celu na horyzoncie, który sprawiałby, że każda scena miałaby swoją wagę, przez co w pewnym momencie wkradło się tu trochę niekontrolowanego chaosu. Już sam wątek Thanosa miałby szansę wypełnić 3 godzinny seans, a co dopiero przy dodatkowym poruszaniu kwestii, jak rozliczenie się z przemijającymi bohaterami Avengers. Nie wszystko się tutaj udało i chyba tylko naprawdę wierni fani MCU mogą się czuć w pełni usatysfakcjonowani tym, co dostali. Ja czuję lekki niedosyt, bo „Infinity War” podniósł poprzeczkę na tyle wysoko, że WIELKI finał z potężnym przeciwnikiem, jakiego jeszcze nie było, zasługiwał na coś extra, na coś co zapisze się w kartach historii kina superbohaterskiego i na coś, co sprawi, że nic już nie będzie takie samo. W „Endgame” to się udało tylko częściowo.

Źródło zdjęć wykorzystanych w recenzji: imdb.com

Dodaj komentarz