_images_hemahema1W warszawskim Kinie Muranów pokazem bhutańskiego filmu „Hema Hema” zakończył się 11. Azjatycki Festiwal Filmowy Pięć Smaków.
O tym, jak bardzo ewoluował ten festiwal, świadczy fakt, że np. w tym roku przez ponad tydzień zaprezentowano 35 filmów z kilkunastu krajów, natomiast w pierwszej edycji, w 2007 r., gdy festiwal nazywał się Kino w Pięciu Smakach, widzowie mogli obejrzeć kilka filmów, i to wyłącznie z Wietnamu. Dziś Wietnam to margines Pięciu Smaków, na imprezie królują filmy z Japonii, Hongkongu, Tajwanu i Korei Południowej, choć w przypadku tej ostatniej potężnym konkurentem okazał się odbywający mniej więcej w tym samym czasie Festiwal Filmów Koreańskich, na który wstęp jest wolny. No właśnie, dość istotną sprawą jest kwestia cen biletów. Wiadomo, że Pięć Smaków nie jest wydarzeniem charytatywnym i że organizatorzy muszą jakoś zarabiać, czy jednak 20zł, a w przypadku pokazów specjalnych 25zł, za wejście na pojedynczy film i 200zł za karnet to aby nie za dużo? Tak, wiem, chętni i tak są – niemal na każdym tegorocznym seansie sala była pełna, jednak i tak uważam, że 15zł i 150 do 170zł za karnet byłoby idealnym rozwiązaniem.

Na pewno dużym plusem tegorocznej edycji było fachowe wprowadzanie do filmu wykonywane przez Jagodę Murczyńską. Są osoby, które mając bogatą wiedzę nie potrafią jej odpowiednio wyartykułować. Co chwilę słychać wtedy np. „yyy”. Na szczęście Jagoda Murczyńska nie należy do tej grupy osób. Potrafi w krótki acz treściwy sposób przekazać widzom swoją sporą wiedzę filmową.
Z prezentowanych w tym roku filmów najbardziej spodobały mi się dwa: „Podróżnicy i magowie” Khyentse Norbu oraz japoński „Po nitce do kłębka” w reżyserii Naoko Ogigami. O obu pisałem, nie ma więc sensu się powtarzać.
Największe tegoroczne nieporozumienie? Zdecydowanie polski film dokumentalny „Długa droga” autorstwa Weroniki Mliczewskiej. Reżyserka po seansie szczerze, acz niesamowicie infantylnie, przyznała, że Indie w tym filmie pojawiły się niejako przy okazji, że tak naprawdę mógłby to być jakikolwiek kraj na świecie, bo najważniejsza i tak była jej osobista sprawa – znalezienie pewnej kobiety. Taki film byłby idealny na przegląd polskich dokumentów, względnie nadawałby się na tło programu typu „Zauroczyła mnie twoja historia”, ale z Azją ma to tyle wspólnego, co program „Azja Express” nadawany w stacji TVN. Zresztą w czasie seansu, a zwłaszcza po nim, miałem wrażenie, że połowa szczelnie wypełnionej sali to znajomi królika, czyli rodzina Mliczewskiej, jej koledzy, koledzy kolegów etc. Oni przyszli dla niej, niekoniecznie dla filmu. Dalej więc uważam, że jeżeli prezentować filmy dokumentalne, to tylko te robione przez miejscowych twórców. Inaczej wychodzą z tego pocztówki z egzotycznych wakacji.

Co czeka nas na Pięciu Smakach za rok? Tego nikt poza organizatorami nie wie. Skoro w tym roku były filmy bhutańskie to może za rok zobaczymy produkcje nepalskie albo mongolskie? Jeśli zaś mają być Indie, to marzy mi się pokazanie w Polsce filmu „Bandit Queen” z 1994 r. z niesamowitą rolą Seemy Biswas.

Do zobaczenia za rok!

Dodaj komentarz